Dookoła Alp 1995 Japonia 1996 Dookoła Polski 1997 Madagaskar 1998 Wielki Kanion 1999 Kuba 2001 Meksyk, Belize, Gwatemala 2005 Sri Lanka 2006 Krym, Mołdawia, Rumunia 2008 Korsyka i Sardynia 2009 2021 2022 2023 Sorry, your browser does not support inline SVG.
Hokkaido
Na początku mieliśmy mały problem by odnaleźć się w tym mieście. Od przechodniów też niewiele się można było dowiedzieć. Ach ten ich angielski! W końcu dotarliśmy do schroniska młodzieżowego, po wcześniejszej wizycie w biurze informacji turystycznej. Nocleg w tym ekskluzywnym schronisku kosztował 3500 jenów. W zamian dostaliśmy dwuosobowy pokój z wszelkimi wygodami, jak klimatyzacja, telefon, telewizor. Postanowiliśmy wyprać swe ubiory, bo na piętrze znajdowała się pralka i suszarka. Urządzenia te były do siebie bardzo podobne i opisane tylko znakami kanji, więc oczywiście proszek wsypaliśmy do suszarki. Trochę techniki i człowiek się gubi.

Wieczorem poszliśmy zwiedzić miasto. Najpierw trafiliśmy do sklepu z owocami morza. Odniosłem wrażenie, że Japończycy jedzą wszystko co da się z wody wyciągnąć. Były tu oprócz dziesiątków gatunków ryb, kałamarnice, kraby, ślimaki i glony. Nie wiem jak można jeść takie rzeczy. Japończycy nawet łakocie robią z ryb. Po prostu wysuszone paski ryby zajada się tutaj jak u nas chipsy. Na tym miejscu wypada podać kilka spostrzeżeń dotyczących japońskiego handlu. W sklepach nie ma normalnego pieczywa. Są tylko chleby pszenne i ryżowe. Bardzo rzadko można spotkać sklep rzeźniczy, gdyż mięso i wędliny są bardzo drogie. Japończycy są także mistrzami w pakowaniu produktów spożywczych. Czasami miałem wrażenie, że połowę wartości produktu stanowi opakowanie. Najbardziej wyrazistym przykładem może być tu czekolada. Tabliczka czekolady o wymiarach takich jak się u nas powszechnie spotyka zawiera tylko 50 gramów czekolady, gdy u nas jest jej dwa razy więcej. W każdym sklepie spożywczym jest ogromny wybór gotowych dań i to zarówno takich, które wystarczy włożyć do kuchenki mikrofalowej, jak i znanych także u nas - "chińskich" zup w pojemnikach ze styropianu. Na miejscu można przyrządzić taką potrawę, bo jest tu kuchenka mikrofalowa i termos z wrzątkiem. Co jeszcze? Można spotkać się ze sporą różnorodnością sake, zarówno pod względem gatunków, jak i opakowań: od jednorazowych kubków i kartoników do dwulitrowych butli. Na marginesie po wypróbowaniu tego trunku (jak na Polaka przystało) nie byłem zachwycony. Sake można porównać do rozcieńczonej wódki (zawiera przeważnie 16% alkoholu) o zapachu bimbru. Za to japońskie piwo jest doskonałe, z tym, że w niewielkim wyborze gatunkowym.

Wróćmy do Hakodate. Nad miastem góruje wulkan z którego wierzchołka rozciąga się piękna panorama. Weszliśmy na połowę jego wysokości, bo nie mieliśmy za dużo czasu. Musieliśmy wrócić do schroniska przed 23:00, gdyż o tej godzinie zamykano je na amen. Ale i tak widok, który stamtąd zobaczyłem na długo utkwi mi w pamięci. Morze światła pod nami. Migotają tysiące kolorowych neonów. Inną ciekawostką Hakodate jest to, że można zobaczyć tu kościoły katolickie i cerkwie. To wynik wpływu kultury rosyjskiej, a raczej emigrantów z Rosji.

Następnego dnia po drodze zwiedzamy Onuma Park. Osobliwe to miejsce. Na jeziorze „pływa” około trzysta wysepek. Wszystkie porośnięte pięknie przebarwiającymi się drzewami. Na kilka wysp można dotrzeć „suchą stopą”, gdyż połączone są ze sobą łukowatymi mostkami. Urzekło mnie piękno tego miejsca i śmiem powiedzieć, że był to najpiękniejszy naturalny park jaki widziałem w Japonii. Wstąpiliśmy do pobliskiej restauracji, by coś przekąsić. Wybraliśmy najtańszą potrawę saki soba. Jakież było nasze rozczarowanie, gdy podano nam zimny makaron posypany płatkami rybnymi. Nie dość, że nie przepadam za rybami, to chciałem zjeść coś ciepłego, a tu masz babo placek. Wstydziliśmy się oddać tę potrawę, więc jakoś ją strawiliśmy. Niemiłe wrażenie zostało jednak do samego wieczora. Sami sobie byliśmy winni, bo chcieliśmy zaoszczędzić dwa dolary. Jak w każdej przyzwoitej bajce teraz powinien nastąpić morał, a więc proszę: jeśli chcesz zjeść saki soba koniecznie zamów kilka kufli piwa.

Tym razem rozbiliśmy namiot w pobliżu jakiegoś opuszczonego domostwa. Całe szczęście, że mieliśmy ciepłe, puchowe śpiwory, bo nad ranem był przymrozek, a w namiocie temperatura spadła do 4 °C. Natomiast w ciągu dnia miłe, jesienne słońce pozwalało na jazdę w krótkim rękawku. Postanowiliśmy dotrzeć do jeziora Toyako - jednego z najpiękniejszych zakątków Hokkaido. Jezioro położone jest w kraterze dawnego wulkanu, a na środku wznosi się górzysta wyspa. Znajduje się tu jeden z największych kompleksów uzdrowiskowych wykorzystujących ciepłe źródła, tzw. onsen. Odwiedziliśmy najlepszy tamtejszy onsen, znajdujący się w pięciogwiazdkowym hotelu Sun Palace. Wstęp kosztuje tu, bagatela, 2500 jenów, ale warto wydać te pieniądze by choć raz zakosztować onsen. Znajduje się tu spory kompleks łaźni połączonych z basenem ze sztuczną falą i licznymi zjeżdżalniami. Do łaźni wchodzi się w stroju Adama (kobiety w stroju Ewy rzecz jasna, ale one mają osobną łaźnię), a w razie nadmiernej wstydliwości pod ręką jest mały ręczniczek. Najpierw bierze się prysznic, ale wygląda on zgoła inaczej niż u nas. Tu siedzi się na stołku. Na wysokości oczu jest bateria i lustro, a obok szampon i płyn do kąpieli. Wszystko odbywa się publicznie, bo obok szorują się inni (również nadzy) Japończycy. Później można poddać się zabiegom odmaczania. Jest tu kilka basenów z wodą o różnej temperaturze. Po kilku minutach siedzenia w 45 stopniowym ukropie czuję się o kilka lat młodszy. Później masaż kręgosłupa pod sztucznym wodospadem. Przechodząc z jednego basenu do drugiego wychodzi się na zewnątrz, gdzie nadal można wylegiwać się w gorącej wodzie. Szczególny urok musi mieć to zimą, gdy dookoła leży śnieg, a my leżymy sobie zanurzeni po szyję w ciepłej kąpieli. A na dodatek pod ręką jest barek, gdzie serwują napoje i przekąski. Jednak na dłuższą metę pobyt w onsen jest męczący. My wytrzymaliśmy tu dwie i pół godziny.

Jadąc w kierunku następnego jeziora - Shikotsuko - natknęliśmy się na miejsce, gdzie w na brzegu rzeki ludzie gotowali jajka w gorącym źródle. Ot, miejscowa atrakcja. Nawet nie zauważyliśmy, że w drodze do Tomakomai skończyły się nam zapasy żywności, a okolicy nie widać żadnego sklepu, czy zajazdu. To naprawdę rzadki stan w Japonii, żeby na odcinku około 50 kilometrów nie spotkać żadnych zabudowań. Ale to właśnie jest urok Hokkaido. Dzicz, jakiej nie spotka się na południu. Głód przycisnął mnie wtedy tak, że zacząłem pocić się na zimno. Wspólnie pracowaliśmy (jeden drugiemu siedział na kole), aby jak najszybciej dojechać do celu. Ostatkami sił dotarliśmy do Tomakomai i wpadliśmy jak dzicy do pierwszego napotkanego sklepu spożywczego. Uczcie nie było końca. Później udaliśmy się do portu skąd następnego dnia mieliśmy wypłynąć promem do Tokio. I popłynęliśmy. Cała podróż trwała 31 godzin, więc było sporo czasu by się wynudzić i nawiązać nowe znajomości. Zostaliśmy zaproszeni na mostek kapitański. Kapitan łamaną angielszczyzną opowiedział nam o tym promie. I okazało się, że jest nie pierwszej młodości (prom rzecz jasna) - 23 lata na wodzie. Później modliliśmy się, aby nie przerdzewiał gdzieś na wylot i żebyśmy bez przygód dopłynęli do Tokio. Na promie poznaliśmy także sympatycznego Japończyka - Tayakiego.