Dookoła Alp 1995 Japonia 1996 Dookoła Polski 1997 Madagaskar 1998 Wielki Kanion 1999 Kuba 2001 Meksyk, Belize, Gwatemala 2005 Sri Lanka 2006 Krym, Mołdawia, Rumunia 2008 Korsyka i Sardynia 2009 2021 2022 2023 Sorry, your browser does not support inline SVG.
Colombo
15-17.09.2006
Pakowanie jak zwykle na ostatnią chwilę. Jak to jest, że planujesz wyjazd z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, a i tak ostatniego dnia coś jeszcze trzeba kupić?

Lotnisko. Odprawa. Lot do Warszawy. We Frankfurcie kilka godzin czekania na samolot i prawie 10-godzinny lot do Colombo. No i pech: nie dojeżdża jeden z rowerów. Załatwiamy formalności w biurze bagażowym i bierzemy taksówkę do Hotelu Sansu, położonego niedaleko centrum Colombo. Taxi załatwia się oficjalnie w biurze przy wyjściu z lotniska, więc nie ma obaw, że taksówkarz nas naciągnie. Kosztuje 1800Rs, czyli 18USD (100Rs = 3zł), co warte jest swojej ceny, zważywszy na godzinną jazdę w czystym, klimatyzowanym minibusie. (Na marginesie: lepiej byłoby załatwić sobie nocleg w pobliskim Negombo zamiast pchać się do Colombo, ale wtedy tego nie wiedzieliśmy).

Po drodze obserwujemy panujący tutaj lewostronny ruch drogowy. Lucyna z przerażeniem obserwuje świat za szybą, jedną ręką trzymając się za serce. Pewne jest, że jazda rowerem będzie sporym wyzwaniem! W hotelu czeka na nas fajny pokój z klimatyzacją i łazienką za 20USD (w cenie śniadanie i Internet). Czujemy zmęczenie podróżą, więc smaczny posiłek w restauracji na dachu i drzemka. Wieczorem dzwonię do biura bagażowego na lotnisku. Dowiaduję się tylko tyle, że mam czekać. Zostajemy w takim razie na drugą noc w Colombo.

18.09.2006
Dolina psychiczna: rower nie dotarł. Hotelową taksówką jedziemy więc do Kelaniya Raja Maha Vihara. To najważniejsza świątynia buddyjska w Colombo - miejsce, które odwiedził Budda. Wrażenie robi na nas Dom Obrazów, pokryty wewnątrz malowidłami przedstawiającymi przeróżne historie dotyczące Buddy, bogów hinduistycznych i zniszczenia świątyni przez Portugalczyków. W ogóle nie widać, że te malowidła powstały w zeszłym wieku.



Wracamy do Colombo, do centrum, na Slave Island. Cały kurs taksówka kosztuje 750Rs. Zaczepia nas miejscowy i pyta, czy byliśmy na festiwalu. Mówi, że właśnie kończy się trzydniowy festiwal w pobliskiej świątyni. Bierzemy tuktuka (motoriksza, których są tu tysiące). Błąd: nie ustalamy ceny.
W świątyni próżno szukać festiwalu, ale jest za to święty słoń i parę innych, ciekawych rzeczy do obejrzenia.



"Wkręceni" przez miejscowego "kolegę", jedziemy do sklepu z kamieniami szlachetnymi, bo jest tam ponoć wyprzedaż. Lucyna kupuje 20-karatowego oszlifowanego topaza w odcieniu szampan. Tym samym tuktukiem jedziemy do pobliskiego parku. Tuktuksiarz żąda 4000Rs. Oszalał chłopina! Daję mu 2000Rs, co i tak jest przynajmniej dwa razy za dużo. Niepotrzebny zgrzyt…

W parku dziesiątki młodych par wyznaje sobie miłość, kryjąc się w zakamarkach utworzonych przez dość niezwykłe pnie drzew.

Wracamy piechotą do Slave Island. Po drodze znowu wyhacza nas jakiś miejscowy i przekonuje, że tam gdzie chcemy iść jest strefa zamknięta i że znacznie lepiej pojechać na targ do Pettah. Nie wiem czemu go posłuchaliśmy. Zahipnotyzował nas mówiąc że kocha Wałęsę? Znowu bierzemy tuktuka, niby tańszego, ale i tak kasuje nas 1000Rs. Nie chce mi się kłócić i pewnie tuktuksiarz na to liczył. Jak turysta głupi niech płaci... A "kolega" dzięki nam podwiózł się tam gdzie chciał.

Targ w Pettah to chaos, hałas, tłok i czasami mało przyjemne zapachy. Zwijamy się stamtąd czym prędzej. Tym razem w wersji oszczędnościowej, czyli na piechotę.

Do hotelu docieramy już po zmierzchu. Dzwonię do biura bagażu zaginionego, na lotnisku w Colombo. Tam mówią mi, że szukają mojego bagażu i że mam się uzbroić w cierpliwość. Dzwonię do Poznania. Miła pani z lotniska podpowiada by raz jeszcze zadzwonić do Colombo i ich przycisnąć by wysłali teleks do Frankfurtu. Tak też robię. W duchu dziękuję opatrzności, że w hotelu mamy dostępny Internet ze Skype, dzięki czemu wszystkie telefony kosztują nas tylko kilka złotych. Rozważamy różne scenariusze: kupno roweru lub zostawienie części bagażu rowerowego w hotelu, kupienie dużego plecaka i podróż autobusami. Nie przemawia do nas żadne z rozwiązań.

19.09.2006
Co prawda czeka nas wykupienie kolejnego noclegu w hotelu (trzeciego już), ale po kilku telefonach na lotniska w Poznaniu, Warszawie, Frankfurcie i Colombo znalazła się zguba!!! Nie do wiary ile nas to nerwów kosztowało. Rower znalazł się w Warszawie. Przyleci do nas przez Singapur! Podejrzewamy, że od torby rowerowej musiała odpaść etykieta z numerem. Tak naprawdę, wczoraj przy kolacji uzgodniliśmy już wersję z plecakami.

20.09.2006
Kilka spostrzeżeń na początek: Kolombo przy całym swoim bagażu chaosu i brudu, jest także bardzo zielonym miastem. Wszędzie jest pełno drzew. Do tutejszych gniazdek elektrycznych pasują nasze wtyczki i napięcie w sieci jest 230V.

W Colombo w wielu miejscach są bankomaty. W większych sklepach, czy hotelach akceptowane są wszystkie standardowe karty, ale z American Express może być problem.

Warte podkreślenia jest to, że Lankijczycy są przemiłymi ludźmi, co w połączeniu z pysznym jedzeniem koi nasze nerwy.

Opowieści ciąg dalszy.

Torba z rowerem dociera do hotelu dopiero o 13:30. Szybkie składanie roweru, co i tak zabiera godzinę. Jedno z kół jest rozcentrowane i zgięta jest największa tarcza od mechanizmu korbowego. Prostuję ją kombinerkami. Będzie działać. Lucyna bardzo się denerwuje przejazdem przez miasto. Z tego powodu ale też by szybko i bezpiecznie opuścić Colombo bierzemy taksówkę, by wywiozła nas poza miasto. Po 30km wyładowujemy się z samochodu stanowiąc atrakcję dla szybko powiększającej się grupki tubylców. Przez następne 20km przyzwyczajamy się do jazdy i do zasad poruszania się w tym chaosie. Trzeba być bardzo czujnym, bo zdarza się, że ktoś zajeżdża drogę lub włącza się do ruchu bez ostrzeżenia. Ciekawe jest jednak to, że jak się później dowiedzieliśmy: wypadki, czy stłuczki są bardzo rzadkie.

Docieramy do Kalutara. O 18:00 zmierzcha się, więc szukamy noclegu. W zasadzie to nie szukamy, bo pewien Lankijczyk poleca nam pewien ustronny (położony 1km od głównej drogi) hotel nad rzeką - Bandu River Inn. Miejsce faktycznie fajne. Pokój kosztuje 1300Rs. Lankijczyk nie chce się za bardzo odczepić. Ciśnienie idzie mi w górę, gdy "kolega" dosiada się nam do kolacji. Ale muszę zwrócić honor, bo widać, że nie chce nas naciągnąć, natomiast chce nam pomóc. Opowiada o miejscach, które warto zobaczyć; jakie są ceny; gdzie warto zatrzymać się na noc. Udziela nam też garści rad odnośnie bezpieczeństwa. Dowiadujemy się mnóstwa ciekawych rzeczy o ludziach, o polityce, korupcji i dlaczego Tamilowie chcą autonomii. Dzisiejszy dystans: 25km.