Dookoła Alp 1995 Japonia 1996 Dookoła Polski 1997 Madagaskar 1998 Wielki Kanion 1999 Kuba 2001 Meksyk, Belize, Gwatemala 2005 Sri Lanka 2006 Krym, Mołdawia, Rumunia 2008 Korsyka i Sardynia 2009 2021 2022 2023 Sorry, your browser does not support inline SVG.
Nuwara Eliya i wspinaczka na Pik Adama
30.09.2006
Nuwara Eliya to najwyżej położone miasto na wyspie - około 1800m n.p.m. W zasadzie zawdzięcza swoje istnienie Anglikom, którzy "odkryli" je w 1819 roku. Późnej zaczęli rozwijać tu rolnictwo. Co ciekawe, najpierw zaczęto hodować tu kawę, by zastąpić ją herbatą pod koniec XIX wieku. Okoliczne zbocza porastają urokliwe plantacje herbaty. Często widać też tarasowe poletka z warzywami: marchwią, pomidorami, ziemniakami, fasolą i porem.

Większość tutejszej populacji stanowią Tamilowie "zaimportowani" z Indii przez Anglików do uprawy herbaty. Dlatego też częściej widać tu meczety lub świątynie hinduistyczne.

Lucyna rano czuje się dobrze. Decydujemy jednak, że dzisiaj będzie jeszcze jeden dzień bez roweru. W centrum wypłacamy pieniądze. Zaliczam też fryzjera (150Rs), który w ramach usługi serwuje mi masaż głowy z użyciem jakiejś ziołowej mikstury.
Lucyna szaleje w sklepie z materiałami. Fakt: piękne jedwabie za naprawdę przystępną cenę (70zł za 6 metrów jedwabiu!).
Bierzemy taksówkę (1000Rs) na kilkugodzinną wycieczkę, najpierw do ogrodu botanicznego Hakgala, potem do fabryki herbaty Pedro. Ogrody pochodzą z 1861 roku. Niesamowita ilość gatunków drzew i kwiatów. Wiele z nich stanowi atrakcję dla miejscowych, ale nam są dobrze znane z polskich rabatek - róże, pelargonie, cynie, astry, lwie paszcze. Zachwycają nas pobliskie wzgórza - niesamowite widoki! Atrakcje jak zwykle stanowimy też my - miejscowy chłopak prosi mnie o wspólne zdjęcie.
Wizyta w fabryce herbaty Pedro jest krótka. Musimy założyć fartuchy i nakrycia głowy. Obserwujemy etap zwożenia herbaty do fabryki, jej ważenie, suszenie i sortowanie. Dalsze etapy produkcji, a więc rolowanie i fermentacja odbywają się w nocy. Robimy zdjęcia, ale nie wolno filmować. Niestety nie jesteśmy w stanie w żaden sposób przekazać zapachów, jakie towarzyszą nam podczas tej półgodzinnej wędrówki.

Cały proces produkcji trwa 24 godziny i kolejne etapy odbywają się w określonych odstępach czasu. Oczywiście nie omija nas degustacja herbaty – napar ma przepiękny pomarańczowy kolor i delikatny aromat. Zawdzięcza to miejscu uprawy (jest to tzw. herbata high grown, czyli pochodząca z plantacji powyżej 1200m n.p.m., a w tym konkretnym przypadku z okolic Nuwara Eliya), jak i delikatnemu procesowi obróbki. W przyfabrycznym sklepiku kupujemy jej dwa rodzaje Orange Pekoe (herbata czarna, liście nie łamane) i zieloną. Dowiadujemy się, że zbieraczka herbaty pracuje 6 dni w tygodniu po 8 godzin. Za dzień pracy dostaje 200Rs, czyli 2USD. Ma natomiast zapewniony dach nad głową, odzież i wyżywienie. Kiedy kiwamy głowami z niedowierzaniem, przewodniczka mówi nam, że ona zarabia dziennie 65Rs!

Wracamy do miasteczka. Całe przedpołudnie szukaliśmy chętnych na wycieczkę na Adam's Peak. Niestety wygląda na to, że poza sezonem pielgrzymkowym brakuje chętnych na tą eskapadę.
Lucyna nie czuje się jeszcze super dobrze - tli się w niej niewielka już na szczęście gorączka. W tej sytuacji decyduję, że sam pokonam 4800 kamiennych stopni na szczyt Adama. Sam też niestety pokrywam koszty wycieczki – 3800Rs. Kierowca taksówki ma się stawić pod hotelem o 23:00.

1.10.2006
Już o 1:00 jesteśmy w Dalhousie. Ucinam sobie godzinną drzemkę w samochodzie. O 2:00 wyruszam w trasę (start z wysokości 1300m n.p.m.). Totalne ciemności rozświetla tylko moja diodowa czołówka i gwiaździste niebo. Mam nadzieję, że będzie ładny wschód słońca na szczycie. Dookoła żywego ducha. Jedyne odgłosy, jakie słychać to szum płynącego gdzieś w pobliżu strumyka. Początkowo szlak jest szeroki i trudno go zgubić. Po kilkunastu minutach dołącza do mnie dwójka Holendrów i dwa psy, które za kilka ciastek będą nam towarzyszyć już przez całą drogę. To dobrze, bo przynajmniej mamy pewność, że zaalarmują nas gdyby na ścieżce czaił się wąż (na wyspie jest 6 gatunków śmiertelnie jadowitych węży). Koledzy wybrali się na wspinaczkę nie do końca przygotowani, bo ich latarki w pewnej chwili się wyczerpują. Pożyczam im drugą czołówkę, którą wziąłem na wszelki wypadek. Szlak w pewnym momencie idzie boczną ścieżką, omijając zamknięty z powodu remontu jeden z odcinków. Bez naszych czołówek byłoby tu trudno przejść po śliskich kamieniach. Chwilę później zaczynają się strome schody (jakieś 1500 stopni) pod sam koniec wyposażone w poręcze. Od godziny idziemy w chmurze, toteż widoczność drastycznie spadła. Wieje zimny, porywisty wiatr. U góry jesteśmy o 4:30, czyli o półtorej godziny szybciej niż średnia podawana w przewodniku. Na początku nie zdajemy sobie sprawy, że to szczyt (2225m n.p.m.), bo po wyjściu z kolejnej partii schodów postanowiliśmy schronić się przed wiatrem i chwilę odsapnąć w zaciszu znajdujących się tu budynków. Mieszkający tu strażnik świątyni, usłyszawszy nasze głosy, zaprasza nas do środka swojego pokoiku, który dzieli z dwoma innymi współlokatorami. W środku jest przyjemnie ciepło. Dostajemy gorącą herbatę. Super! Psy dostają ciastka. Chwilę potem na szczyt wdrapują się trzy stewardesy z Air Italia: Niemka, Argentynka i Włoszka. Oczekiwanie na świt upływa nam na dyskusji na różne tematy. Niestety poranek zastaje nas w chmurach. Jest 6:00 rano i nici z widoków (w tym z ponoć niesamowitego widoku cienia naszego szczytu), po które się tu wspinaliśmy. Wychodzi na to, że najlepiej odwiedzić to miejsce podczas sezonu pielgrzymkowego (grudzień-maj). Wtedy też cały szlak jest oświetlony, a po drodze można coś zjeść i napić się herbaty. Niestety minusem jest kilka tysięcy pielgrzymów którzy wówczas wspinają się na górę.

0 6:30 strażnik otwiera świątynię. Oczywiście trzeba wejść tam boso. Ponieważ jest mokro nasze stopy przeżywają mały szok termiczny. Świątynia totalnie rozczarowuje. Jest to niewielki budynek, a rzekomy odcisk stopy Buddy jest zasłonięty metalową płytą. Pewnie jest odsłaniany podczas tzw. pudży, ale nie wiemy, o której godzinie. Czekamy jeszcze pół godziny w nadziei, że chmury się rozejdą, ale nic z tego. Schodzimy całą paczką, tym razem wraz z trzema psami.

Po drodze - już pod warstwą chmur - roztaczają się przepiękne widoki okolicznych gór z kilkoma wodospadami. Zejście zajmuje nam dwie i pół godziny. Pod koniec nogi mam z waty, a raczej z galarety. Idę jak robot. Potem powrotna jazda taksówką do Nuwara Eliya. Dopada mnie zmęczenie i senność. Głowa spada, ale nie da się spać podczas jazdy. Do Nuwara Eliya docieram po 11:30. Lucyna jest spakowana i po śniadaniu. Pakujemy się na rowery, dajemy jeszcze napiwki obsługującym nas chłopakom i w drogę. Wyjeżdżamy co prawda późno, ale ma być z górki i tylko około 70km. Niestety sam wyjazd z Nuwara Eliya to lekki podjazd, ale wytrzymamy skoro lada moment będziemy w końcu zjeżdżać. Nagle zabrakło drogi. OK., spokojnie, w końcu remonty mogą być wszędzie. Po chwili piękny asfalt, no i z górki. Euforia! Martwię się tylko, że mają być piękne widoki i nie wiem, kto z nas będzie się poświęcał i przerywał zjazd by zrobić fotkę. Problem rozwiązał się sam - po 2km znowu zabrakło asfaltu. Zaczęła się 25-kilometrowa mordęga. Odcinek drogi do Ramboda jest tragiczny - bardzo stromo z górki, piasek, kamyki, glina, koparki, ciężarówki, itp. Co jakiś czas przejeżdża beczkowóz polewając nawierzchnię wodą, by się nie kurzyło. Nam dało to tylko tyle, że zamiast rudego kurzu mieliśmy na rowerach i bagażach rude błoto. Szczerze powiedziawszy, pozdrowienia pracujących przy budowie drogi Lankijczyków odnosiły odwrotny skutek u nas, niż radość. Fajnie czasami kiedy nikt nie rozumie polskiego ;-)

Remont drogi nie przeszkadzał miejscowym uskuteczniać swoich słynnych, karkołomnych mijanek. My cały czas na hamulcach. Nie wyobrażam sobie jechać tu rowerem z bagażem pod górę, ani samochodem po ciemku! Po drodze wodospady, ale nie mamy ochoty na zdjęcia. Za to stanowczo potrzebujemy coś zjeść. Pierwszy raz podczas naszego pobytu na Sri Lance jemy tak paskudny ryż z dodatkami - w barze w Ramboda jedzenie porostu śmierdzi.
Japończyk nadzorujący prace budowlane w pobliskim tunelu robi nam fotkę. Śmieje się, gdy wołam do niego: "one dolar please". Cóż, do końca naszego pobytu będziemy atrakcją. W końcu od Ramboda aż do Gampola jest cudowny zjazd. Asfalt gładki jak stół. Zaczynamy być jednak zmęczeni dość długim dniem wyczerpującej jazdy.

Żeby nie było za spokojnie łapię gumę. W oponie tkwi rekordowej długości gwóźdź, około 7cm.

Wymieniam dętkę. Ta operacja zajmuje nam pół godziny. Warte podkreślenia jest to, że za każdym razem, kiedy zatrzymujemy się na poboczu znajdzie się ktoś, kto zapyta co się stało, czy nam pomóc. I tym razem też tak było.
Na szczęście aż do Kandy droga nam sprzyja: szeroka i prawie cały czas z górki. O 18:00 robi się całkowicie ciemno, więc zakładamy czołówki. Nagle widok jak z filmu "Ptaki". Tysiące nietoperzy i to jakich dużych! To mieszkańcy pobliskiego Peradeniya Botanical Gardens, którzy codziennie po zmierzchu opuszczają drzewa parku, by poszukać w okolicy owoców na kolację.
Zgodnie ze wskazówkami z przewodnika kierujemy się w pobliże Clocktower, by odbić w prawo i kierować się na Saranankara Road z kilkoma tanimi hotelikami. Zagaduje nas ktoś po angielsku - rozpoznajemy Holendra, którego spotkaliśmy już wcześniej w Ella. Mówi nam, że śpi w Kandy Inn. Zatrzymujemy się jednak na noc w niżej położonym hoteliku - Golden View - nie chce nam się iść wyżej, a poza tym kusi nas możliwość zafundowania sobie masaży ayurvedyjskich i sauny. Na miejscu jesteśmy o 19:30. Rowery i bagaże są totalnie obłocone. Pewnie gdzie indziej obsługa hotelu miałaby problem czy pozwolić nam wnieść to wszystko do pokoju ale nie tutaj :-) Pokój jest duży, obok balkon z suszarką do prania. No i cena 1000Rs jest bardzo OK. Jesteśmy tak potwornie zmęczeni, że zapominamy o targowaniu. Niestety nie mają nic do picia w lodówce, oprócz wody. Jestem zły, bo mam ochotę na piwo (swoją drogą miejscowe piwo jest bardzo dobre). Sam nie wiem skąd mój humor - tuktusiarzem, któremu nie opłaca się tutaj przejechać pół kilometra za 60Rs mam ochotę wstrząsnąć. Jemy kolację w KFC. Obok jest market spożywczy i chcemy zrobić zakupy. Niestety nie mają ani piwa, ani pieczywa, ani napojów z lodówki, za to potwornie śmierdzi w pobliżu stoiska z rybami. Porażka... Do tego zakwasy w nogach, które zaczynają mi się dawać we znaki i do końca dnia mam humor, który Lusi określa mianem "bez noża nie podchodź".