Dookoła Alp 1995 Japonia 1996 Dookoła Polski 1997 Madagaskar 1998 Wielki Kanion 1999 Kuba 2001 Meksyk, Belize, Gwatemala 2005 Sri Lanka 2006 Krym, Mołdawia, Rumunia 2008 Korsyka i Sardynia 2009 2021 2022 2023 Sorry, your browser does not support inline SVG.
Laguna Bundala i droga do Nuwara Eliya
24.09.2006
Ciężko się dzisiaj wstaje. Wilgotno - cały ranek pada deszcz. Wyjeżdżamy o 12:00. Kilometry mijają powoli, a nasze ciała domagają się częstszych odpoczynków. Lucynie niestety zaczyna coraz bardziej cierpnąć ramię. Mój rehabilitowany przed wyjazdem nadgarstek jak na razie radzi sobie nieźle.
Posuwając się coraz dalej na wschód widać, że zagląda tu niewielu turystów. Trudniej znaleźć osoby mówiące po angielsku, czy też nocleg lub bar na poziomie. Pisząc "na poziomie" mam na myśli takie miejsce, które nie odrzuca swą obskurnością, brudem, czy buchającym z wewnątrz gorącym powietrzem o niekoniecznie świeżym zapachu. Po drodze próbujemy wielu owoców. Większość smacznych, ale niektóre rozczarowują, jak jabłko drzewne (kwaśne) i arbuzy (prawie bez smaku). Po 45km docieramy do Hambantota. Szukamy noclegu. Okazuje się to nie takie proste jak myśleliśmy. W końcu wynajmujemy tuktuka, który obwozi nas po najlepszych guest house'ach w mieście. Pierwszy Rest Inn jest zajęty, następny Beach Rest House stanowczo za drogi na swój standard - 2500Rs. Moim zdaniem powinien kosztować góra 1500Rs. Nie da się nic utargować. Jedziemy w końcu do Joy Inn i tam zostajemy (700Rs za dość obskurny pokój). Niestety nie ma innej alternatywy, bo jedyny sensowny hotel Peacock, w którym nocleg mieliśmy w planie, został zmieciony przez tsunami. Jest jeszcze Hotel Oasis, ale musielibyśmy cofnąć się rowerami 7km. Nie jest to nam na rękę, bo następnego dnia planujemy dzień bez roweru i safari w lagunie Bundala. Idziemy na kolację, ale okazuje się, że nie ma tu żadnej restauracji. Są tylko małe bary z rice&curry. Głód zmusza nas do tego by skorzystać z takiego przybytku, ale nie jest łatwo. W środku panuje maksymalny syf. Pod stołami kosze na kawałki gazet, które służą tu za serwetki. Tylko my - białasy - dostajemy talerze i tu uwaga: wyłożone folią dla higieny! Miejscowi zamiast talerzy dostają kawałek gazety. Oczywiście nie pijemy kranówki (dosłownie!) podawanej do posiłku, bo nie chcemy mieć sensacji gastrycznych. No i rzecz jasna stanowimy nie małą atrakcję, co powoduje, że wszystkie stoliki wokół nas szybko się zapełniają. Główną atrakcją jest oczywiście Lucyna. Chyba do tego przybytku kobiety nie zaglądają i chyba nie o tej godzinie ;-)
Później robimy małe zakupy w niewielkim supermarkecie o europejskim standardzie. Mało jest na Sri Lance takich sklepów, ale w miastach się zdarzają. Kupujemy bardzo ważną rzecz – cytrynowy olejek przeciwko komarom, bo Autan tutaj nie zdaje egzaminu. Wracamy do pokoju. Lucyna chce robić pranie. Wchodząc do łazienki zauważa 5-centymetrowego karaczana na futrynie.

Tym razem obeszło się bez krzyku, ale chwilę później po szerszym otwarciu drzwi okazuje się, że jest ich więcej. Wyszły z kratki kanalizacyjnej i wędrują po podłodze i sedesie. Lucyna nie wytrzymuje. Jej wrodzony wstręt do robactwa powoduje wybuch płaczu. Próbuję zapanować nad sytuacją pocieszając Lucynę i robiąc owadom eksterminację. Lucyna po dłuższej chwili robi pranie. Podziwiam ją za to jak potrafi przełamywać własne bariery. Noc nie należy do udanych. Jest duszno i głośno z pobliskiej ulicy. Widmo robactwa i zapach stęchlizny w pokoju nie pozwalały Lucynie długo zasnąć.

25.09.2006
Rano z trudem otwieramy oczy. Gospodyni nie zrobi nam śniadania, bo coś tam - tłumaczy pokrętnie. Jedziemy tuktukiem do pozostałości Hotelu Peacock, bo w okolicy ma być ktoś, kto zorganizuje nam wycieczkę do laguny Bundala. I faktycznie jest, ale kawałek dalej. Wycieczka kosztuje 3000Rs. W tej cenie mamy jeepa dla siebie wraz kierowcą-przewodnikiem.
Po drodze zatrzymujemy się na śniadanie: śmieszne placki ryżowe z dodatkiem grochu i curry. Można się tym najeść. Do spróbowania dostajemy różne słodycze, między innymi ciekawe smakowo ciastka z pieczonego ryżu, oczywiście z dodatkiem curry. Chwilę potem wjeżdżamy do bram parku. Za wstęp płacimy w sumie 2800Rs, bo bilety kosztują 800Rs od osoby, ale dochodzi do tego opłata za wjazd jeepem i VAT. Dosiada się do nas strażnik parku. Warto zaznaczyć, że ten 3700 hektarowy park chroni wiele gatunków fauny, a przede wszystkim ptactwa. Wiele gatunków ptaków ma tutaj przystanek podczas swoich corocznych migracji. Ponad dwugodzinne safari jest niesamowite. Mamy okazję zobaczyć wiele gatunków ptaków. Widok pawia siedzącego na drzewie w jego naturalnym środowisku będziemy długo pamiętać. Do tego zimorodki, pszczołojady, ibisy, czaple, kormorany, pelikany, flamingi i mnóstwo innych ptaków. Widzimy też małpy, krokodyle, iguany i warana. Nie mamy jednak szczęścia by spotkać słoni, choć wszędzie dookoła widać ślady ich bytności.

W drodze powrotnej przewodnik pyta czy jedliśmy miejscowy jogurt. Poleca go z dodatkiem miodu na wieczorny deser. Jogurt jest przechowywany w glinianych miskach. Stragany z takimi miskami mijamy od kilkunastu kilometrów tylko nie przyszło nam do głowy, że w temperaturze powyżej 40 st. może w nich przez cały dzień wisieć jogurt! Cała miska + odrobina miodu kosztuje 100Rs. Chwilę potem lądujemy na pysznym obiedzie w restauracji Double N, której wczoraj nie znaleźliśmy. Po obiedzie wstępujemy do internet cafe. Trzeba zamienić słówko z chłopakami z Cykloturu. W guest house wypijamy dwa dzbanki pysznej herbaty i konsumujemy wspomniany wcześniej jogurt z miodem. Bardzo smaczny i jak się później okazało bez skutków ubocznych. A to wszystko w towarzystwie cykad i nieodłącznych gekonów, polujących na owady w pobliżu lamp. Pozostaje tylko pakowanie, by jutro rano wyruszyć jak najszybciej.

26.09.2006
Pobudka o 6:30. Na śniadanie jak zwykle tosty, dżem i masło. Tym razem zrezygnowaliśmy z sadzonych jajek, bo chwilowo nie możemy na nie patrzeć.
Zaraz za Hambantota zatrzymujemy się przy największej na wyspie fabryce soli. Uzyskana przez odparowanie wody morskiej sól układana jest w długich na około 50m i wysokich na 2m stożkowatych kopcach. Niektóre z nich obłożone są liśćmi palmy w ochronie przed deszczem.
Rano jedzie się dobrze, bo słońce nie grzeje za mocno. Niestety już koło południa piecze niemiłosiernie. Temperatura znowu przekracza 40 stopni. Całe szczęście, że powietrze jest suche i wieje wiatr, który pomaga nam znieść ten ukrop. Ale już rzadko spotykamy przydrożne sklepiki z napojami z lodówki. Krajobraz się zmienia. Palmy prawie zniknęły zastąpione roślinnością charakterystyczną dla sawanny. Ziemia ma tu wyraźny, pomarańczowy kolor. Ludzie reagują na nas jeszcze bardziej żywiołowo - cykloturyści w te okolice zapuszczają się bardzo rzadko. Tubylcy bezinteresownie częstują nas mango. Ale – dla równowagi chyba - zdarza się, że nasze spodenki kolarskie wywołują wybuchy śmiechu u kobiet.
Po 90km docieramy do Wellawaya. Dzisiejszy etap nie należał do łatwych - cały czas było delikatnie pod górę. Ostatni kilometr przed Wellawaya powitał nas widokiem gór, w które jutro wjedziemy. Śpimy w fajnie położonym hoteliku Saranga Holiday Inn. Pokój z klimatyzacją kosztuje 750Rs. Trochę obskurny, a klimatyzacja bardziej działa na zasadzie wytwarzania hałasu niż chłodu. Muszę założyć zatyczki do uszu, bo nie mogę zasnąć.

27.09.2006
Rano zostawiamy wszystko w pokoju i bierzemy tuktuka (300Rs w dwie strony) do oddalonego o 5km Buduruwagala (wstęp 100Rs). To takie miejsce w środku dżungli, które trzeba odwiedzić ze względu na dość ciekawe posągi wykute w skale w X wieku. Jest ich siedem. Najwyższy posąg buddy ma 16m wysokości i pozostały jeszcze na nim ślady oryginalnego stucco (gipsowa okładzina) w kolorze pomarańczowym.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy niewielkim sztucznym jeziorze, kawałek od Buduruwagala. Chcemy się nacieszyć widokiem licznie zgromadzonego tu ptactwa (pawie, czaple, a zwłaszcza piękne zimorodki).
Po powrocie do Wellawaya jemy śniadanie w takim niby barze, gdzie stołują się lokale. Smaczne bułki z warzywnym nadzieniem przyprawionym pikantnie curry i filiżanką herbaty stawiają nas na nogi.

Później w miejscowym banku wymieniamy dolary. Cała operacja ciągnie się ponad pół godziny. Każdy banknot jest kilka razy oglądany i spisywany jego numer. Jednego nie przyjmują, bo ma jakąś kreskę napisaną długopisem. Wyjeżdżamy o 11:00. Pierwsze 4km są płaskie, ale potem zaczyna się 26km podjazdu do Ella. Nie wiedzieliśmy tego i spodziewając się, że Ella leży w dolinie, za każdym zakrętem wypatrywaliśmy zjazdu. Podjeżdżało się ciężko, bo ponad połowę drogi mieliliśmy na największym przełożeniu. Lucyna narzeka, że nie przygotowałem jej psychicznie do dzisiejszego podjeżdżania.

Gdzieś po drodze pijemy sok z kokosa przy przydrożnym sklepiku. Pół metra od nas, na tej samej ławce siedzi 30-centymetrowa jaszczurka i obserwuje nas z ciekawością.

Jako, że jesteśmy w górach to ruch na drodze zrobił się mniejszy. Kilkakrotnie spotykamy makaki buszujące w przydrożnych drzewach, które wydają się zupełnie nie zwracać na nas uwagi. Zupełnie inaczej jest z dzieciakami. Dla nich jesteśmy bardzo dużą ciekawostką.
6km przed Ella jest ponad 90-metrowy wodospad Rawana Ella. Podbiega do nas miejscowy z garścią różnych minerałów i mówi, że to prezent, ale chciałby za to jakiś polski pieniądz. Ponoć kolekcjoner. Zresztą kilkakrotnie tego dnia miejscowi pytają nas o polskie monety. Ale przestają ich one bardziej interesować jak dowiadują się, że to nie euro. Tacy z nich wyrachowani "kolekcjonerzy" ;-)
Około 17:00 docieramy do Ella, przepięknej wioski położonej na przełęczy o wysokości 1041m n.p.m. Śpimy w hoteliku Rock View Inn. Pokój w nowym skrzydle (800Rs) jest po prostu super. Wszystko nowe i czyste, a do tego ładny widok z balkonu. Przemiła obsługa obchodzi się z nami iście po królewsku. Na miejscu jemy pyszną kolację. Potem jeszcze Internet w centrum wioski (niestety chodzi po modemie) i idziemy spać. W środku nocy budzimy się chyba z tego powodu, że odwykliśmy od ciszy oraz czystego i pachnącego prześcieradła. Dzisiejszy dystans: 30km z prędkością średnią 9km/godz.

28.09.2006
Pobudka o 6:30. Śniadanie na balkonie z widokiem na góry. Obok na drzewie chlebowym szaleją wiewiórki.

Ruszamy w drogę. Najpierw trochę zjazdu, potem podjazd do Bandarawela. W mieście spory ruch i chaos. Potem 22km do Wellamada, ale w połowie zjazd. Decydujemy się jechać dalej w kierunku Nuwara Elya. Cały czas pod górę. Z każdą godziną jest coraz trudniej. Droga zrobiła się bardzo wąska i kręta, co nie przeszkadza samochodom się wyprzedzać. Dwukrotnie w takiej sytuacji musimy zjechać na pobocze.

Pod wieczór robi chłodno i zrywa się wiatr. Zakładamy bluzy z długim rękawem. Lucyna słabnie z każdą minutą. Gdzieś na 6km przed Nuwara Eliya, na wysokości około 1700m n.p.m. znajduję przycupnięty na zboczu niezwykły hotelik Humbugs Resort. W odpowiednim czasie, bo Lusi ma łzy w oczach na myśl o dalszej jeździe. Super pokój z wielkim oknem i widokiem na góry kosztuje 1500Rs. Cena nienegocjowalna. Cały hotelik mamy dla siebie. Ciekawostką jest to, że właściciel hotelu ma plantację truskawek, więc po kolacji jemy lody truskawkowe. Dzisiejszy dystans: 55km.

29.09.2006
Rano Lucyna ewidentnie ma kryzys. Śniadanie - w tym pyszne jajka na bekonie - nie chce przejść jej przez gardło. Jest bardzo słaba. Objawy wskazują na przemęczenie, co dodatkowo wzmocnione jest lekkim oparzeniem słonecznym (spiekliśmy sobie trochę ręce i nogi, nie posmarowawszy się filtrem wczoraj od samego rana). Jest słaba i wybucha płaczem. W takim stanie nie ma mowy abyśmy jechali rowerami do Nuwara Eliya. Właściciel hotelu załatwia mały samochód dostawczy i przenosimy się do rzeczonego Nuwara Eliya - najwyżej położonego miasta na wyspie. Miejsc do spania jest tu mnóstwo. Sprawdzamy trzy i zostajemy w Keena Guest House. Czysty pokoik za 1000Rs.
Lucyna ma gorączkę 38C, więc aplikuję jej stosowne lekarstwa. Pod wieczór gorączka ustępuje i powoli wracają jej siły witalne. Idziemy więc kilkaset metrów do centrum do Internetu (6Rs/min).