Dookoła Alp 1995 Japonia 1996 Dookoła Polski 1997 Madagaskar 1998 Wielki Kanion 1999 Kuba 2001 Meksyk, Belize, Gwatemala 2005 Sri Lanka 2006 Krym, Mołdawia, Rumunia 2008 Korsyka i Sardynia 2009 2021 2022 2023 Sorry, your browser does not support inline SVG.
Kandy i sierociniec dla słoni w Pinnawala
2.10.2006
Rano nie jest lepiej - nie mogę chodzić. Nie pamiętam abym kiedykolwiek miał takie zakwasy. Pokonanie kilkunastu schodów to walka z bólem. Dolina... Planowaliśmy od rana zobaczyć słonie w Pinnawala, potem zwiedzić Kandy i następnego dnia rano jechać dalej, ale przez moje nogi zmuszeni jesteśmy zweryfikować plany. Podczas śniadania zagaduje nas chłopak z obsługi i pyta czy wybieramy się wieczorem na pokaz tańców lankijskich. Mówię, że chcielibyśmy, ale teraz idziemy na autobus, by pojechać do Pinnawala i nie wiem czy zdążymy wrócić. Proponują nam jednak wzięcie taksówki za 2500Rs, która w tej cenie zawiezie nas do sierocińca dla słoni, przywiezie do centrum i podrzuci na tańce.
Na śniadanie jemy tosty z dżemem - mamy dosyć jajek w każdej postaci. Potem ja pierwszy idę na masaż. Lucyna w tym czasie robi sporą przepierkę, z sakwami i workami włącznie. Godzinny masaż mnie rozleniwia. Całe ciało łącznie z pachwinami, stopami, palcami, uszami, głową masowane jest i ugniatane różnymi olejami. W pokoju muszę tak „naoliwiony”' poleżeć jeszcze 15 minut. Potem kąpiel.

W czasie, kiedy Lusi jest masowana, ja czyszczę przyczepkę. Wraca żonka zachwycona zabiegiem i rozleniwiona tak jak ja. Szybciutka kąpiel, sprzęt foto do plecaka i schodzimy na dół zapoznać się z ofertą hotelowego sklepiku z pamiątkami. W oko wpada mi posag Buddy odlany z brązu. Kawał pięknej ręcznej roboty. Takiego właśnie chciałem sobie kiedyś kupić. Cóż - cena nie dla mnie. Właściciel hotelu mówi mi, że te rzeźbę wstawił mu do sklepu jego znajomy artysta i do wieczora będzie znał cenę, za jaką może mi to sprzedać. Jednak uprzedzam go, że nie zobowiązuję się do kupna.
Przyjeżdża taxi. Chwilę potem grzęźniemy w gigantycznym korku. Niestety akurat dzisiaj z jakiegoś powodu zamknęli jedną nitkę drogi do Pinnawala. Na szczęście zdążyliśmy na karmienie słoni. Możliwość dotknięcia słonia, przebywania kilkunastu minut w towarzystwie stada i obserwowanie ich z takiego bliska, robi na nas niesamowite wrażenie. Małe słonie ssące jeszcze mleko matki; trochę większe, które już nie muszą chować się miedzy nogami dorosłych słoni i te duże, które rykiem strofują młodzież. Nie do opisania przeżycie! Nie wiemy już co filmować, czemu robić zdjęcie - szaleństwo!

Zaraz potem rozlega się dźwięk wydawany przez poganiacza słoni. To znak, że turyści mają opuścić teren, ponieważ słonie będą pędzone do rzeki na kąpiel.

W sklepiku przy sierocińcu kupujemy kilka wyrobów z tzw. papieru słoniowego. Wytwarza się go z odchodów słonia poddanych gotowaniu i rozdrabnianiu. Co ciekawe: w czystej postaci bez barwników, kolor papieru zależy od diety słonia.
Zaraz potem maszerujemy zobaczyć kąpiel słoni. Obserwujemy ten rytuał z tarasu pobliskiej restauracji. Przynajmniej żaden turysta nie wchodzi nam w obiektywy. Wstęp do sierocińca kosztował 500Rs od osoby (w tym kąpiel słoni).
W drodze powrotnej kupujemy czerwone banany (10Rs/szt.), które smakują wybornie. Oczywiście nie odpuszczamy też ananasowi :-). Pierwszy raz w życiu widzimy też grejpfruty wielkości ludzkiej głowy! Kilkanaście kilometrów przed Kandy wstępujemy do tzw. ogrodu przypraw. Wstęp za darmo. Oprowadza nas dość irytujący jegomość, opowiadając jakie specyfiki robi się z poszczególnych roślin i na jakie dolegliwości one pomagają. Wmasowuje mi nawet jeden z olejków w moje obolałe nogi. Cała wycieczka kończy się wizytą w miejscowym sklepiku, gdzie ceny są oczywiście lichwiarskie, czyli 5-10 razy wyższe niż w normalnym sklepie ayurvedyjskim. Rozczarowujemy właściciela nic nie kupując. Po powrocie do Kandy mamy jeszcze czas na małe zakupy w miejscach poleconych przez kierowcę, który widać że wyjątkowo nie chce nas naciągnąć. Kupujemy rzeczone oleje do masaży, przyprawy i kadzidełka za naprawdę symboliczne pieniądze. Nie wiem kto to będzie woził!
Przed budynkiem, w którym odbywa się pokaz tańców zwalniamy taksówkarza. W budynku prawie sami turyści. Dostajemy rozpiskę z programem. No i się zaczyna. Trudno się filmuje i robi zdjęcia, ponieważ scena nie jest zbyt jasno oświetlona, a tancerze i tancerki są niezwykle ruchliwi. Muzyka wystukiwana przez bębniarzy potrafi wprawić w trans. Śpiewy, akrobacje, niesamowicie bogate stroje. No i na końcu połykacze ognia, którzy chodzą jeszcze po rozżarzonych węglach. A to wszystko za jedyne 300Rs.

Po godzinnym pokazie wracamy do hotelu. Nie chce nam się już nigdzie chodzić. Cały czas strasznie bolą mnie nogi, a Lucyna od rana walczy z bólem głowy. Dajemy sygnał do kolacji, a w tym czasie buszujemy po sklepiku. Kupujemy czerwone, hinduskie kolczyki, żeby uzupełnić Lucyny sari. Kiedy płacę, obok wybranych rzeczy sprzedawca stawia też posążek Buddy. Oj, kusi mnie, kusi! Po negocjacjach cena spada o połowę. Hm… Mogę też zapłacić dolarami. Pasuje nam to, bo nie chcieli nam wymienić ich w banku ponieważ banknot był lekko popisany. Patrzę na ten posążek - małe dzieło sztuki. Lucyna mówi, że mam brać. Fakt, rozglądamy się za czymś podobnym przy każdej okazji, ale wszędzie turystyczna tandeta. Dobra, biorę. Nie będę się żonie sprzeciwiał :-).
Tego dnia czekają nas jeszcze dwa niesamowite przeżycia: jedno kulinarne - zamówione na kolacje krewetki okazują się najpyszniejszym daniem, jakie jedliśmy na Sri Lance. Po kolacji kąpiel parowa - prosta drewniana skrzynia (podobna do solarium), do której położyłem moje obolałe ciało. Następnie pani z obsługi, podstawiła pod nią miski z ziołami i olejami na specjalnej grzałce i moja skóra chłonęła te opary przez godzinę. Kapitalne zakończenie dnia!

3.10.2006
Niestety nadal nie jestem w stanie poruszać nogami. Zakwasy nic nie ustępują mimo, że kilkakrotnie wmasowuję w nogi olej Sidharta - ayurvedyjski specyfik na takie dolegliwości. Kolejna weryfikacja planów: zostajemy jeszcze jeden dzień z przeznaczeniem na opisanie zaległych dni, przegląd rowerów i zwiedzanie Świątyni Zęba. Pracownik hotelu zaprowadza nas do pobliskiej wytwórni batików, gdzie możemy obejrzeć cały proces produkcji. Żmudna, ręczna praca. Przed każdym etapem farbowania trzeba ręcznie nanieść wosk na miejsca, które mają pozostać niezabarwione. Jeszcze wizyta w przyfabrycznym sklepiku. Ceny jak na Batorym, czyli jak się później okazuje 10 razy wyższe niż w sklepie dla miejscowych. Oczywiście sklep nastawiony jest typowo na turystów, którzy przywożeni są tu masowo. Po drodze jeszcze fabryka jedwabiu oczywiście ze sklepem. Cena 9000Rs za 6m naturalnego jedwabiu jest jeszcze do negocjacji i pewnie za 6000 można byłoby go kupić, ale nie zależy nam aż tak bardzo na kolejnym sari.

Bierzemy tuktuka i razem z naszym hotelowym towarzyszem jedziemy do centrum za zakupy. Potrzebujemy herbatę dla kilku osób. Planujemy kupno kilkunastu paczek po 50g (żeby nie wozić kilogramów herbaty). Niestety albo ekspresówka, albo paczki 200g albo jeszcze lepiej - pakowane w gazetę i obwiązane gumka! I takie właśnie powinniśmy kupić! A nam się zachciało ładnych torebek.

Trafiamy do sklepiku z dobrymi herbatami i pytamy, czy mają jakieś ozdobne torebki by ją spakować. Oczywiście, że mają, ale kilogramowe. Tłumaczę, że kupimy więcej niż kilogram tylko w kilku dawkach po 100g. Sprzedawca wyciąga jakieś cywilizowane opakowania, to nic, że od tureckiej herbaty :-).
Uzgadniamy z nim 15 torebek po 100g. Pan mówi, że on w tych torebkach sprzedaje po 200g. Po negocjacjach staje na tym, że zapakuje nam po 150g. Tym sposobem mamy 2250g herbaty! Chyba Lucyna powiezie to za karę ;-).
Wstępujemy na ciastko. Udaje nam się wypić do tego kawę mrożoną! Rewelacja tym bardziej, że od powrotu z Nuwara Eliya znowu wpadliśmy w upalny klimat. Tutejsza kawa tym bardziej nam smakuje, bo jest naprawdę dobrze zaparzona, co jest sporą rzadkością na wyspie. No i ta cena: za trzy kawy i 3 ciastka płacimy 125Rs, czyli ponad 1USD!
Potrzebujemy jeszcze lankijskie papierosy na pamiątkę dla mojego Teścia i szwagrów. Dobrze, że jest z nami chłopak z hotelu - on to załatwia w ten sposób, że dajemy kelnerowi kasę, a ten wie gdzie pójść i kupić najlepsze lankijskie papierosy. Nie dziwota, że do tej pory spotkaliśmy niewiele palących osób. Papierosy są drogie, droższe niż w Polsce.
Nasze pakunki trzeba podrzucić do hotelu, bo trudno zwiedzać świątynie z dwoma wielkimi siatami.
Bierzemy tuktuka i nim też wracamy zaraz do Świątyni Zęba. Trzeba zdjąć buty. Nie jest łatwo chodzić po gorącej nawierzchni. Potem widzimy jak miejscowi chłodzą stopy „brodzikach” z bieżącą wodą. Do samej świątyni idzie się aleją parkową. Oczywiście wcześniej dokładna kontrola osobista. To skutek tego, że w 1998 roku przed bramą wybuchła ciężarówka z bombą podłożoną przez Tamilskie Tygrysy. Bramę odbudowano, pozostałości płaskorzeźb przechowuje się w muzeum. Wnętrze Świątyni jest przebogato zdobione malowidłami, rzeźbieniami i złoceniami. Po godzinnym zwiedzaniu postanawiamy wrócić tu wieczorem na pudżę.

Wracamy do pokoju na drzemkę i by do końca uszykować się do wyjazdu. Lucyna jest specem w pakowaniu, więc ja zabieram się za mycie i przegląd rowerów. W Lucyny rowerze, w tylnym kole nie ma powietrza. W dętce jest mała dziurka. Chcę ją załatać, ale okazuje się, że klej w łatkach do niczego się nie nadaje. Łatam na „Kropelkę”.
W Świątyni Zęba jesteśmy ponownie o 18:00. Od paru minut słychać już było bębny. Kupuję kwiatka, by go złożyć w ofierze. Wewnątrz świątyni już mnóstwo wiernych, ale też bardzo dużo turystów. Nawet nie chcę wiedzieć co tu się dzieje w sezonie albo podczas festiwalu. Podczas pudży otwierane są drzwi do relikwiarza i można zobaczyć najświętszą relikwię – ząb Buddy, a w zasadzie to piękny złoty pojemnik na tę relikwię. Zapiera dech w piersi.

Oglądamy jeszcze pobliskie małe świątyńki. Idziemy na kolację. Jadąc do Świątyni zobaczyliśmy Pizza Hut i właśnie tam postanawiamy zjeść kolację. W końcu czysty lokal. W końcu nie ryż, nie makaron, nie tosty i nie jajka! Zestaw dla dwóch osób: pizza, dwa napoje, chlebek czosnkowy i lody i dodatkowo zamówiony sok pomarańczowy kosztują nas w sumie tylko 600Rs!