Dookoła Alp 1995 Japonia 1996 Dookoła Polski 1997 Madagaskar 1998 Wielki Kanion 1999 Kuba 2001 Meksyk, Belize, Gwatemala 2005 Sri Lanka 2006 Krym, Mołdawia, Rumunia 2008 Korsyka i Sardynia 2009 2021 2022 2023 Sorry, your browser does not support inline SVG.
Francja
W drodze do Chamonix zaliczam jeszcze jedną przełęcz: Col de Montets (1461 m n.p.m.).
W Chamonix wrze jak w ulu. Tłok taki, że trudno się przecisnąć. Akurat trafiłem na dekorację zwycięzców biegu przełajowego 17'e Cross de Mont Blanc. W informacji turystycznej trudno przedrzeć się przez tłumy. Uciekam z miasta czym prędzej, po drodze spotykając Australijczyka, który miał tę samą receptę na fajne wakacje co ja. Niestety „biała góra” zasłonięta jest chmurami, ale widać piękne lodowce. Z Chamonix do le Fayet jadę fantastycznym zjazdem, ale jest to droga szybkiego ruchu (tak mi się przynajmniej wydaje), więc pędzące samochody trochę mnie stresują. Od le Fayet znowu się wspinam przez około 10 km, lecz później czeka mnie 20 km zjazdu pięknym wąwozem Gorges de l'Arly.

W drodze do Albertville łapie mnie ulewa, więc chronię się pod dachem jakiegoś domostwa. Właściciel zaprasza mnie do środka. Trudno mi się z nim porozumieć, gdyż mówi tylko po francusku, ale od czego są kartki, elektroniczny translator i ręce. Później zwiedzam Albertville, które sprawia wrażenie uśpionego. Nic ciekawego. Krótkim i stromym podjazdem dojeżdżam do Conflans. Skąd roztacza się panorama Albertville. Trochę błądząc po bocznych drogach (nie najlepsze oznakowanie drogi rowerowej) jadę do Bourg-St. Maurice, skąd trzydziestokilometrowym podjazdem dojeżdżam do Val d'Isere. Całkiem przyjemna droga, szczególnie, gdy chodzi o widoki (np. zapora Barrage de Tignes), ale pod koniec trochę niebezpieczna, a to za sprawą ciemnych tuneli z ostrymi zakrętami w środku. Na dokładkę dziury w jezdni. W Val d'Isere spotykam dwóch cykloturystów z Genewy, którzy od Albertville do Turynu jadą prawie taką samą trasą jak ja. Czeka nas teraz 16 km podjazdu na najwyższą alpejską przełęcz Col de l'Iseran (2770 m n.p.m.). Oni jadą trochę szybciej pod górę, bo mają mniej bagażu.

Droga mija mi jednak szybko, bo przyłącza się do mnie sympatyczna Angielka (również na rowerze). Czas upływa nam na rozmowie. Ona jedzie bez bagażu. Więc trochę wysiłku kosztuje dotrzymanie jej „kroku”. Oczywiście nie daję po sobie poznać, że mi ciężko. Około dwa kilometry przed samą przełęczą zrywa się gwałtowna burza. Angielka zawraca, ja muszę jechać pod górę. Deszcz, a później grad zacina niemiłosiernie, błyska się i robi się bardzo zimno (3 0C). W skostniałych dłoniach nie mam już prawie czucia. Buty przemokły i stopy są lodowate. Jadę jak mogę najszybciej. Czuję jak powoli wysiadają mi mięśnie. Docieram w końcu na przełęcz i wskakuję do baru, gdzie są także trzęsący się z zimna kolarze z Genewy. Są przemoczeni. Mnie naszczęście uratowała kurtka z Gore Texu. Gorąca herbata za drakońską cenę stawia mnie na nogi. Zakładam na siebie jeszcze kurtkę z „polaru”, bo mi też jest bardzo zimno. Po godzinie burza mija, więc w drogę!

Moi znajomi kładą gazety pod kurtki, by było im cieplej podczas zjazdu. Ja jednak tego nie potrzebuję. Ubieram się najcieplej jak mogę, a na dłonie zakładam ciepłe skórzane rękawiczki. Zjeżdżam szybciej od Genewian zapewne ze względu na komfort termiczny i... odrobinę szaleństwa, na które lubię sobie pozwolić. Nocuję w Lanslebourg w ciekawym domu. Wykonany z kamieni rzecznych, a wnętrze wypełnione rzeźbami autorstwa gospodyni. Gospodarz jest himalaistą. Wspinał się z Kukuczką. Syn w wieku 17 lat zdobył Mount Everest. Jest też przyjaciel rodziny, 50-letni triatlonista, który w 1994 roku startował w zawodach "PowerMan" (to jeden z najtrudniejszych triatlonów). A w 1996 roku miał zamiar wystartować w "Ride Across America", gdzie w ciągu 10 dni pokonuje się na rowerze dystans 4700 km! Przy tych ludziach czuję się maleńki, a moja wyprawa jawi mi się jako niedzielna wycieczka.
Naładowany pozytywną energią, która tryska z tych ludzi, ruszam w kierunku Col du Galibier, ponoć najpiękniejszej alpejskiej przełęczy. Najpierw zdobywam Col du Telegraphe (1566 m n.p.m.). Podjazd był dość ciężki, a kilometr przed przełęczą „tonę” w chmurach. Krótki zjazd do Balloire i znowu pod górę. Na atak na Col du Galibier jest dzisiaj za późno, a na dodatek zaczyna padać deszcz. Szukam schronienia w jakimś zajeździe. Dostaję pokój z łazienką, a właściciel nie chce za to zapłaty. Po prostu szok. Ludzie są tu niesamowici. Podjazd na Col du Galibier był naprawdę ciężki. Większość trasy (13 km) pokonuję na największym przełożeniu, jakie posiada mój rower (STX: 24 przód/28 tył). Po drodze mija mnie kilkudziesięciu szosowców. Trenują. Z przełęczy (2640 m n.p.m.) roztacza się panorama, której chyba nigdy nie zapomnę. Mój wysiłek został wynagrodzony w 100%. Leży tu śnieg, a dookoła widać same trzy- i czterotysięczniki. O mało co, a wypstrykałbym tu cały film. Przyrzekam sobie, że jeszcze kiedyś tu wrócę.

Teraz szaleńczy zjazd do Briançon mijając jeszcze Col du Lautaret (2058 m n.p.m.). Stwierdzam, że zjazd jest gorszy od podjazdu, bo nie zdążę nacieszyć się widokami. Muszę być skoncentrowany na drodze i rowerze. Ale kocham szybkość i świst wiatru w uszach.
Poprzedniego dnia zauważyłem groźne pęknięcie w feldze tylnego koła. Dalej tak nie można jechać. W Briançon, w serwisie rowerowym za felgę z wycentrowaniem koła chcą ponad 400 FFR (w tym czasie we Francji walutą były franki), co dla mnie jest ceną szokującą. Jadę dalej i trafiam do serwisu, którego właściciel świetnie mówi po angielsku. Będę musiał zapłacić tylko 210 FFR, a w dodatku dostanę taką samą obręcz jak przednia.
Zwiedzam starą część Briançon. Bardzo ciekawe są tutejsze fortyfikacje. Opuszczam miasto dopiero o 15:30 i atakuję przełęcz Col d'Izoard (2360 m n.p.m.), na której jestem dopiero o 19:00.

Zjeżdżając podziwiam niesamowite formy erozyjne-ewenement na skalę europejską.

Zjazd nie jest jednak zbyt przyjemny ze względu na stan nawierzchni drogi. Same dziury i łaty. Trzeba przyznać, że francuskie, lokalne drogi są podobne do naszych. Ciekawe, że Austriacy i Szwajcarzy mogą dbać o drogi, a Francuzom się nie chce. Podczas podjazdu wyboje mi nie przeszkadzają, ale zjeżdżając z dużą prędkością każda dziura to śmiertelne zagrożenie. Zjeżdżam więc „na hamulcach”, 20-30 km/godz. i po pół godziny palce są kompletnie zdrętwiałe od zaciskani nich na dźwigniach hamulcowych.
Po pokonaniu następnej przełęczy: Col de Vars (2109 m. n.p.m.) zjeżdżam do Jausiers i czeka mnie teraz 24 km wspinaczki na Cime de la Bonette. Jest to najwyżej położona droga w Alpach i ponoć w całej Europie: 2802 m n.p.m. Kilometr przed Cime łapie mnie deszcz. Na szczęście przestaje padać, gdy dojeżdżam do celu. Nadchodzą jednak chmury i „nici” z widoków.

Spotykam grupkę Francuzów, którzy częstują mnie kawą i ciastkami. Mówią, że jestem szalony, że wjeżdżam tak wysoko na tak obładowanym rowerze. Z uśmiechem przyznaję im rację. I tu mała dygresja. Wielokrotnie zadawano mi pytanie po co to robię. Kiedy z uśmiechem odpowiadałem, że dla przyjemności, widziałem, że niektórzy nie mogli tego zrozumieć. Ale czyż nie warto wjeżdżać tak wysoko, gdy czeka na mnie teraz 100 km zjazdu aż do Nicei?! Początkowo trzeba zjeżdżać ostrożnie, bo droga jest dziurawa, ale później jazda to czysta przyjemność. Jazdę kończę o 21:00 po 70 km zjazdu. Dzisiejszy etap miał długość 144 km.