Igor Czajkowski
Z pasją do rowerów się nie urodziłem. Zaraziłem się tym wirusem w 1993 roku, gdy w naszym kraju trwał szał na rowery górskie. Moja pierwsza Biria na osprzęcie bodajże Shimano C30 ważyła ze 20 kg, ale była rowerem górskim! Oczywiście miała sztywny widelec, bo amortyzowany był poza zasięgiem moich marzeń. Szalałem na tym rowerze codziennie, nawet przy -10°C. Z uśmiechem wspominam jak sam zrobiłem sobie opony z kolcami, bo takie można było dostać tylko na Zachodzie i to za takie pieniądze, że głowa boli. Jechało się na nich dziwnie, bo kolce wykonane z blachowkrętów wystawały z opony na jakieś 5mm. Nie wiedziałem wtedy, że wymyśliłem właśnie opony przeznaczone do wspinaczki lodowej ;-)
Punktem przełomowym w moim życiu okazał się artykuł Piotra Kondrata z wyprawy rowerowej do Włoch – opublikowany na łamach miesięcznika „Rowery” (kiedyś to było jedyne dostępne czasopismo rowerowe w Polsce). Barwny opis jego przygód spowodował, że w czaszka mi zadymiła. Zapragnąłem zrobić coś niezwykłego, coś co będzie dużym wyzwaniem i będzie się pamiętać do końca życia. Rzuciłem wszystko na jedną szalę: wyprawa dookoła Alp. Byłem jak w amoku jakimś. Nic wtedy nie liczyło się bardziej – tylko zrealizować to marzenie. I udało się, choć spowodowało to też zakręt życiowy.
Zaraz po powrocie zacząłem planować następny wyjazd, tym razem zupełnie na te czasy nieosiągalny dla mnie finansowo. Japonia. Szaleństwo jakieś! Zaraziłem tym przyjaciela. Oboje przeszliśmy przez tę miesięczną „infekcję” w tak dobrym stanie, że do dzisiaj potrafimy śmiać się do rozpuku z tamtych japońskich przeżyć. A swoją drogą to był cud jakiś, że się nam udało załatwić tylu sponsorów na ten wyjazd.
Gdzieś wtedy na mojej ścieżce pojawiła się Lucyna, która od początku wspierała mojego rowerowego fioła. Dzielnie znosiła tygodnie rozłąki (np. podczas wyprawy na Madagaskar), czy sinusoidy nastrojów jak np. po objeździe dookoła Polski. Lucyna rozumiała, że duch ze mnie niespokojny i że potrzebuję do życia stawiania sobie coraz to nowych i trudniejszych wyzwań.
W tym czasie powstał plan stworzenia firmy rowerowej, która kiedyś będzie w stanie finansować nasze wyprawy, a jednocześnie będzie dawać nam i naszym Klientom radość. Tak zrodził się Cyklotur.
Po wyprawie na Kubę Lucyna stwierdziła, że ma już dosyć wysłuchiwania moich opowieści o niestworzonych przygodach. Dojrzała do tego by brnąć w nieznane przy moim boku, a ja pojąłem, że nic nie daje większego szczęścia jak dzielenie tego szczęścia z ukochaną osobą. I tak od meksykańskiej wyprawy przeżywamy wspólnie rowerowego zakręcioła.
Lucyna Czajkowska
Jestem zwyczajną kobietą, która pomimo upływu kilkudziesięciu lat ciągle próbuje czegoś nowego. Uważam, że życie jest zbyt krótkie by siedzieć i nie robić nic tylko dlatego, że nie można robić tego o czym się marzy. Moje zainteresowania mnie przerastają, szybko się do czegoś zapalam i czasami szybko gasnę, przez co nie jestem doskonała w niczym, co robię. Niemniej uważam, że skoro we wszystko co robię wkładam serce i duszę to i tak jest dobrze ;-)
Mój pierwszy rower to WIGRY-3. Kupiony „po znajomości” w Motozbycie kilkadziesiąt metrów od domu. Pamiętam, że dotarłam do domu spłakana ponieważ łańcuch mi spadł zaraz po wejściu na rower. Potem długo nic, aż do momentu ostatniego roku studiów kiedy bliżej poznałam Igora. Mieszkałam wtedy w małej miejscowości pod Poznaniem i pamiętam jakim szokiem dla Pań z banku spółdzielczego był fakt brania przeze mnie kredytu 1000zł (!) po to, by nie jak inni kupić lodówkę czy pralkę, tylko rower! Do mojego SCOTTa Yecora zostały mi przez Igora od razu przykręcone pedały SPD, „dzięki czemu” kilka razy zaliczyłam wzorcową „glebę”, nie mogąc się z nich wypiąć ;-) Potem było już tylko lepiej. Namówiłam koleżankę na wyjazd na Mazury (oczywiście rowerowy) nie potrafiąc nawet łatać dętki! Potem była Słowacja i Czechy. Później niestety tylko Igor miał czas na wyprawy. Ja musiałam zająć się naszą firmą.
A teraz? Kocham wyprawy z moim mężem i z łatwością godzę się na ryzyko i przygody. Nigdy nie żałowałam!
Uwielbiam zajęcia w kuchni. Absolutnie nikt i nic nie może mi wtedy przeszkadzać. Najchętniej zakładam fartuch kiedy mnie ktoś wkurzy lub kiedy mam o wiele pilniejsze rzeczy do zrobienia ;-)
Gotuję od kilkudziesięciu lat, a na rowerze jeżdżę od kilku.
Oboje z Igorem nie lubimy tłumów i dużych miast, więc pomysły na wyprawy rowerowe we dwójkę lęgną się w głowach same. Za każdym razem zmierzam się sama ze sobą i jak do tej pory wychodzę z tych starć zwycięsko. Moim marzeniem jest zdążyć zwiedzić cały świat i możliwie jak najwięcej zobaczyć, skosztować, zrozumieć.