Termin:
24 - 30.08.1997 = 146,5 godziny
Dystans pokonany rowerem:
2435 km
Pomysł zrodził się podczas mojej wyprawy rowerowej do Japonii w 1996 roku. Tam, gdzieś podczas wjazdu na świętą górę Fuji-san, coś strzeliło mi do głowy i postanowiłem, że w przyszłym roku objadę Polskę dookoła w czasie 6 dni. Pomysł to szalony zważywszy, że nie mam za sobą żadnej kariery zawodniczej, a tylko „dalekosiężne” wyprawy rowerowe wokół Alp i Japonii.
„Niemożliwe!” - skwitowało mój pomysł kilku znajomych. „Chłopie nie dasz rady!” - tym bardziej mobilizowało mnie do cięższych treningów.
Przygotowania kondycyjne rozpocząłem na początku roku. Jednak nie były od razu takie jak bym sobie tego życzył. Pogoda nie nastrajała najlepiej, a do tego nie mogłem znaleźć pracy po świeżo skończonych studiach. W końcu w marcu zacząłem pracować w CPC Amino i zaczęły się mozolne treningi. Codziennie po powrocie z pracy łykałem szybko odpowiedni posiłek, najczęściej w postaci płynnej odżywki i w drogę - około 100 kilometrów, czyli 3-4 godziny jazdy. Gdy na dworze robiło się szaro wracałem do domu na kolację, potem prysznic i spać. I tak prawie co dzień, z wyjątkiem sobót i niedziel, kiedy to starałem się przejechać 150 -170 kilometrów. Natomiast, gdy pogoda nie dopisywała, to 3 godziny spędzałem na siłowni.
Organizacja imprezy. To część przygotowań, którą darzę najsłabszym uczuciem. Dostaję gęsiej skórki, gdy pomyślę, że trzeba zacząć szukać sponsorów, umawiać się na bezowocne rozmowy, itd. Wtedy dopisało mi jednak szczęście i szybko znalazłem sponsorów. Pozostało jednak jeszcze wiele innych spraw do załatwienia. Trzeba było skompletować całą ekipę: lekarza, masażystę, mechanika, kierowców, itd.; opracować trasę i częściowo chociażby ją sprawdzić (szczególnie tereny zalane wcześniej przez powódź); zarezerwować noclegi; załatwić zezwolenia na rozpoczęcie i zakończenie imprezy na Starym Rynku; pozyskać media; odpowiednio przygotować sprzęt, czyli dwa rowery - jeden szosowy, na którym miałem jechać cały czas i drugi - górski, na oponach szosowych, potrzebny w przypadku, gdy droga nie będzie najlepsza; odpowiednio przygotować samochody: jeden osobowy pilotujący mnie z przodu i drugi bus z ekipą, sprzętem i jedzeniem. To zaledwie kilka spraw, ale ile za tym kryje się pracy... Nie byłbym w stanie tego wszystkiego załatwić, gdyby nie pomoc kilku osób z mojej firmy.
Ekipa cały czas miała pełne ręce roboty. Rano musieli bardzo szybko spakować się, by jak najwięcej czasu zaoszczędzić na starcie. Nie było więc śniadania, tylko po drodze dostałem kanapkę przygotowaną przez Anię lub kogoś z busa. W „Eskorcie” jechał Piotr Wrotyński i Anna Nogala. Przez „sibika”, którym się porozumiewali z busem czyli „bazą”, nazywali się „żuczkami”. Mieli oni za zadanie załatwienie posiłków, zakupów, pilotowanie, sprawdzanie trasy, itd. Ania miała jeszcze dwa bardzo poważne zadania: przygotowywała kolacje dla całej ekipy i prała moje rzeczy. Miałem co prawda 3 komplety strojów, ale to za mało na tyle dni. W busie, jechało pięć osób: lekarz - Przemysław Kubala, którego pierwszego dnia okropnie bolała głowa, drugiego - żołądek, trzeciego - wypadła mu plomba; masażysta - Andrzej Tucholski, który oprócz swej pracy nad moimi mięśniami był moim psychoterapeutą. Potrafił bowiem zmobilizować mnie do jazdy w chwilach kryzysu, a takich nie brakowało. W busie jechał także mechanik Marek Stajkowski, który po dwóch dniach został nazwany technikiem psujnikiem, bo czego się tknął, to jakoś mu nie wychodziło. W pewnym momencie do szewskiej pasji już mnie doprowadziło to, że kilka razy złapałem gumę. Wymiana kół następowała błyskawicznie. Po kilkunastu sekundach, zapchnięty przez masażystę mogłem jechać dalej. Marek naprawdę napracował się podczas tego wyjazdu. Codziennie późno w nocy przygotowywał rowery do następnego dnia. Po deszczu jaki złapał mnie przed Szczecinem, musiał je dokładnie umyć i wysuszyć. Wiem ile to kosztuje wysiłku, więc naprawdę doceniam jego pracę.
W busie jechał jeszcze Jacek Łuczak dziennikarz z „Gazety Wyborczej", który był moim rzecznikiem prasowym (tym samym miałem więcej czasu na jazdę, a nie na rozmawianie z dziennikarzami) i odbierał dziesiątki telefonów od redaktorów z gazet i Radia RMF FM, które również objęło patronat nad tym przedsięwzięciem. Jacek w fantastyczny sposób potrafił także naładować całą ekipę pozytywną energią. Mimo, że czasami byli bardzo zmęczeni, śmiali się do rozpuku z jego żartów.
Busem kierował Damian Jędrusiak. Człowieka o takiej wytrzymałości na zmęczenie i stres wcześniej nie spotkałem. Gdy pod koniec dnia pytałem się go: „Jak się Pan czuje?” - odpowiedź brzmiała zawsze: „Dobrze”. Żadnego słowa skargi, że jest zmęczony, że go coś boli. Nie wiem jak ten człowiek to robi, ale całą trasę 2500 kilometrów przejechał sam. Wyobraźcie sobie jechać samochodem na przykład 400 kilometrów w ciągu dnia z prędkością 30 km/godz. Toż to najtwardszy facet by zmiękł.