Trasa (225 km):
Szczecin - Pyrzyce - Gorzów Wlkp. - Skwierzyna - Poznań
Ranek okazał się bezdeszczowy, więc postanowiłem jechać „pełną parą”. Wszak to tylko 225 kilometrów do Poznania. Starałem się utrzymywać średnią 34-35 km/godz. Aha zapomniałbym, w Szczecinie do busa wsiadł reporter z tutejszego oddziału „Gazety Wyborczej” i wypstrykał kilka filmów robiąc zdjęcia jak jem w czasie jazdy. No właśnie, nie napisałem jak się odżywiałem. Z reguły jadłem w czasie jazdy i robiłem dłuższy przystanek na lekkostrawny obiad. Ania z Piotrem zwykle objechali kilka restauracji zanim znaleźli jakiś posiłek z ryżem lub makaronem. Natomiast podczas jazdy jadłem głównie banany i specjalne, wysokoenergetyczne batony (300 kcal każdy). Po trzech dniach na banany i batony nie mogłem patrzeć, więc starałem się urozmaicać dietę pieczywem i müsli. Oprócz tego pożerałem spore ilości witamin i soli mineralnych, a w szczególności magnezu. Wypijałem też hektolitry napoju izotonicznego.
Wróćmy jednak do opisu trasy. Do Gorzowa Wielkopolskiego jechało mi się świetnie, ale niestety zaczął padać deszcz i znowu po pół godziny byłem mokry i wściekły, że przyroda chce mi utrudnić życie. Straciłem rachubę czasu, a kryzys zaczął się pogłębiać. W pewnym momencie stwierdziłem, że już nie mogę jechać dalej taki mokry i muszę się przebrać, a w ogóle mam wszystkiego dosyć. Wsiadłem do busa i siedziałem tam pół godziny w stanie otępienia i niemocy. Chyba moje modlitwy o dobrą pogodę zostały wysłuchane, bo deszcz po kilkunastu minutach przestał padać. Humor mi się natychmiast poprawił.
Ruszyłem ile sił w nogach, utrzymując w pewnym momencie średnią 40 km/godz. Czułem w sobie tyle energii, że mógłbym oświetlić małe miasto. Zresztą trasę tę znałem doskonale. Wielokrotnie trenowałem tu, przygotowując się do mego wyczynu. Kiedy zobaczyłem tabliczkę z napisem „Poznań”, łza zakręciła mi się w oku. A więc udało się! Zanim jednak dojechałem do Starego Rynku po drodze dogonił mnie Jurek - kolega kolarz. Wcześniej czekał na mnie na rogatkach. Na Starym Rynku byłem na pół godziny przed czasem, bo nikt nie spodziewał się, że tak szybko pokonam ostatnie kilometry. Zrobiłem jeszcze dwie rundy wokół rynku i rzuciłem się w ramiona matce i znajomym.
Przyszła też spora delegacja koleżanek i kolegów z pracy. Wtedy dopiero skropliły się wszystkie emocje i rozpłakałem się jak bóbr - ze szczęścia. Tyle miesięcy przygotowań, ciężkich treningów, wyrzeczeń i wreszcie wysiłek dosłownie do utraty tchu, zakończyły się sukcesem. Objechałem Polskę - 2430 kilometrów w 146,5 godziny (wliczając sen i odpoczynki), czyli 6 pełnych dób.
Po przyjeździe nie mogłem dojść do pełni sił psychicznych i fizycznych przez prawie dwa tygodnie. Coś we mnie pękło. To zapewne wynik wielu stresów i kryzysów. Mimo, że wyglądałem dobrze (schudłem tylko 2,5 kg), to co się przez te dni działo w środku trudne jest do opisania. Cóż, organizm broni się przed szaleństwem.