Trasa (420 km):
Przemyśl - Tomaszów Lubelski - Zamość - Chełm - Włodawa - Biała Podlaska - Siemiatycze - Bielsk Podlaski
Po 7:00 wyjechaliśmy z Przemyśla. Znowu nie mogłem się rozkręcić. Jednak ten dzień zapowiadał się przyjemniej. Prawie cały dystans przebiegał po równinach. Tylko kilkadziesiąt kilometrów za Przemyślem było górzyste, ale to nic w porównaniu do ostatnich dwóch dni. Jednak trochę przerażał mnie dystans: 420 km.
Przed Chełmem spotkałem dwóch kolarzy, którzy wyjechali na trening z myślą, że być może spotkają mnie na trasie. Słyszeli o tym w radio. Był to miły akcent, a podobnych na trasie nie brakowało. Wielu kierowców pozdrawiało mnie światłami, klaksonem lub krzyczeli dopingując mnie do większego wysiłku. Zaraz chce się jechać, gdy spotyka się takie objawy sympatii.
Dalsza droga do Bielska Podlaskiego przebiegała spokojnie i w równym tempie. Wieczór jednak okazał się ciężki. Dystans już przejechany dał mi się we znaki. Jak zwykle wieczorem ogarniała mnie wściekłość (stąd pewnie wynikała moja wieczorna wola walki). Złościłem się dosłownie na wszystko: na siebie, za to, że coś takiego wymyśliłem; na ekipę, że sobie żartują i czują się świetnie i na to, że kilometry upływają tak powoli. Jednak w pewnym momencie, 60 km przed Bielskiem, wściekłość zmieszała się z bezsilnością i „załapałem” kryzys - najcięższy jak się później okazało. Nie chciałem dalej jechać. Usiadłem w busie i stwierdziłem, że chcę, aby mnie podwieźli do hotelu. Cała ekipa z wyjątkiem masażysty zgodziła się, że tak będzie lepiej dla mego zdrowia. Andrzej jednak kategorycznie się sprzeciwił i porozmawiał ze mną w cztery oczy. Powiedział: „Słuchaj Igor, albo robisz wyczyn, albo jeździsz samochodem. Musisz wybrać.” Wybrałem, wsiadłem na rower i za niespełna dwie godziny leżałem na łóżku w hotelowym pokoju. Znowu odbył się wieczorny rytuał (wcierka, kąpiel w solance, masaż, posiłek), a na koniec dostałem kroplówkę z glukozą.