Nazajutrz w większym mieście znaleźliśmy serwis rowerowy w którym naprawiono zepsuty gwint.
Aby nie stracić dnia postanowiliśmy zrobić 58-kilometrowy wypad rowerowy do pobliskiego parku narodowego. Sunset Crater National Park to liczące około 400 wulkanów pole wulkaniczne, będące miejscem kultu Indian Hopi. Niektóre wulkany nadal są aktywne.
Pojechaliśmy dalej do Wupatki National Monument, gdzie podziwiać można było ruiny indiańskich budowli.

Nie mieliśmy na to za dużo czasu, bo zaczęło robić się trochę późno. No i nadszarpnięta wczoraj kondycja dała się we znaki. A na dodatek okazało się, że pętla nie miała 58 kilometrów, tylko około 100.
Zostało jeszcze 20 kilometrów podjazdu, gdy słońce zupełnie skryło się za horyzont. Nasze siły były na wyczerpaniu. Na nieszczęście nie mieliśmy ze sobą żadnego oświetlenia, więc jechaliśmy w totalnych ciemnościach. Trzeba było niezwykle wytężać uwagę by nie zjechać z drogi. Powodowało to jeszcze bardziej rosnące wyczerpanie. W końcu około 10 kilometrów od „mety” stwierdziliśmy, że się poddajemy. Siadamy na poboczu, by trochę odpocząć i próbujemy zatrzymać jakiś samochód. Nic z tego. Znowu wrzucamy swoje obolałe siedzenia na siodełka. Każde naciśnięcie na pedały przychodzi z coraz większym trudem. Znowu próbuję łapać „okazję”. Zatrzymuje się jakieś sportowe auto. Krótka rozmowa i uzgadniamy, że Irek pojedzie z nimi po nasz samochód. A ja siedzę w rowie z rowerami i czekam. Zaczyna siąpić deszcz. Zakładam więc pelerynkę, ale i tak jest coraz chłodniej. Zęby grają jakąś nieskomplikowaną melodię, a czas oczekiwania dłuży się niemiłosiernie. Wreszcie jest Irek. Czym prędzej jedziemy do najbliższej restauracji, by napełnić do cna puste żołądki. Wreszcie po „uczcie” w Mc Donaldzie czuję jak wraca mi chęć do życia.