Dookoła Alp 1995 Japonia 1996 Dookoła Polski 1997 Madagaskar 1998 Wielki Kanion 1999 Kuba 2001 Meksyk, Belize, Gwatemala 2005 Sri Lanka 2006 Krym, Mołdawia, Rumunia 2008 Korsyka i Sardynia 2009 2021 2022 2023 Sorry, your browser does not support inline SVG.
Galle, Unawatuna i żółwie w Rekawa
22.09.2006
Nocleg w El Dorado był super, bo hotelik jest na uboczu, więc jest niesamowicie cicho. Do tego miła obsługa.

Spotykamy miejscowego kolarza, który wybrał się na trening. Na tak ruchliwej drodze to spore wyzwanie, ale też trening koncentracji. Po 20km dojeżdżamy do Galle. Wjeżdżamy do słynnego fortu, który wybudowali Holendrzy kilka wieków temu. Wewnątrz fortu jest małe, kolonialne miasteczko. Kościoły, meczety, wieża zegarowa, latarnia połączone są kilkoma wąskimi uliczkami. Bardzo klimatyczne miejsce.


W małej knajpce zjadamy obiad, podczas którego Lucyna walczy z pikantnymi krewetkami, ale jak potrawa nazywa się "diabelska", to tego można było się spodziewać.
Pięć kilometrów za Galle kończymy dzisiejszą jazdę (w sumie 26km). Nie jest to porywający kilometraż ale koniecznie chcieliśmy się tutaj zatrzymać. Mowa o Unawatuna - najsłynniejszej plaży na Sri Lance. Jest to nieziemsko piękne miejsce. Śpimy w Peacock Guest House, położonym zaraz na plaży. Pokój z klimatyzacją i śniadaniem kosztuje 2200Rs.

Zaraz potem bierzemy tuktuka i podjeżdżamy bliżej do oddalonej kawałek od Unawatuny plaży Jungle Beach. Okazuje się, że coś źle powiedzieliśmy tuktuksiarzowi i żeby dostać się do tej plaży trzeba było sporo podejść, przedzierając się przez zarośla wzdłuż kamienistej ścieżki. Ale za to mamy okazję obejrzeć urokliwe zakątki Unawatuny, z domami i hotelikami niby zagubionymi w buszu. Zapytany o drogę miejscowy, który standardowo pyta nas skąd jesteśmy, słysząc "Poland" mówi "Warsaw" (Warszawa) i "dwaj bracia, prezydent i premier, rekord świata". Szczęki opadają nam do kolan. Chwilę później podziwiamy młodzieńców wspinających się na palmy kokosowe bez żadnych zabezpieczeń itp.

Mamy też w końcu okazję sfotografować przepiękne rośliny.
Gdy docieramy na miejsce jest już 17:00, więc słońce powoli zbliża się ku horyzontowi. Idę popływać na miejscowej rafie. Woda nie jest super przejrzysta, a rafa nie powala swym urokiem. Pewnie nie trafiliśmy w odpowiednią porę roku i dnia. Szkoda. Wracamy do hotelu inną drogą (200Rs) i cały czas przeżywamy jak daliśmy się naciągnąć w Kolombo. Powinniśmy zapłacić tam nie więcej niż 500Rs za każdy kurs.
Wieczorem kolacja przy świecach na plaży. Nogi obmywa nam fala. Jak mało w codziennej bieganinie przeżywamy takich romantycznych chwil. Błogi nastrój znika, kiedy podają nam zamówione steki wołowe. Mógłbym jednym z nich zabić 5cm karaczana z Kolombo. Ale Lusi mówi, że mam się nie denerwować. Cóż, przynajmniej dwa fajne psiaki mają wyżerkę. Nigdy więcej wołowiny na Sri Lance! No i odradzam stołowanie się w tym miejscu, bo kolejny zamówiony posiłek po prostu miał zapach padliny. Kucharza powinni zabić, albo przynajmniej dać mu do jedzenia to, co robi.

Ciąg dalszy spostrzeżeń: wszędzie na Sri Lance można napić się przepysznej herbaty, ale trzeba zamawiać ją jako "plain tea". W przeciwnym razie zaserwują ją z mlekiem. Barbarzyństwo! (chociaż do wypicia)

23.09.2006
Rano szybkie pakowanie, bo czeka nas ciężki dzień. Mijamy wioski z malowniczymi zatokami i przepięknymi plażami. Śmiem twierdzić, że kilkanaście kilometrów za Unawatuna jest najpiękniejsza plaża, jaką widzieliśmy. Połowa trasy mija dość szybko, a to za sprawą chmur przykrywających słońce. Ale i tak pot leje się z nas litrami. Dodatkowe poty wyciska z nas rice&curry zjedzone w przydrożnym barze. Lucyna bezmyślnie polewa ryż sosem od kurczaka i potem dostaje wytrzeszczu oczu. Ja jakoś lepiej znoszę pikantność, ale i tak ostrożnie dozuję dodatki do ryżu.
Ludzie po drodze pozdrawiają nas setki razy. Generalnie wzbudzamy sensację u miejscowych, a największą stanowi Lucyna. Tutaj w zasadzie nie spotka się kobiety na rowerze lub motocyklu, no chyba, że jako pasażer. Jest to zastanawiające zważywszy na popularność tych środków transportu. Do tego jesteśmy biali, ubrani w kolarskie stroje, mamy obładowane rowery. Nie mniejsze zainteresowanie wzbudza moja przyczepka, a szczególnie jej mocowanie do roweru. Miejscowi kręcą głowami z niedowierzaniem, że to się samo nie wyhaczy. Przekonuję ich, że ten polski patent świetnie się sprawdza.
We wiosce Dickwella skręcamy 3km do świątyni Wewurukannala z największym posągiem buddy (50m) na Sri Lance.

Lucyna zostaje na czatach, co zachęca nieco nieśmiałych, ale ciekawskich tubylców do podejścia, wypytania się skąd jesteśmy i przyjrzenia się rowerom. Ja w tym czasie robię rekonesans świątyni (bilet 100Rs).
7km przed Tangalle skręcamy w stronę innej atrakcji Hoo-manija, gdzie fale wystrzeliwane są przez skalny lejek tworząc 15 metrową fontannę. Bilet 50Rs. Pokonanie ostatnich kilometrów dzisiejszego 95-kilometrowego odcinka przychodzi nam z coraz większym trudem. Nawierzchnia drogi się pogorszyła i zaczęły się podjazdy. Do Tangalle docieramy około 18:00. Śpimy w nadmorskiej dzielnicy Medaketiya w Gayana Guest House. Czysty i przyjemny pokoik. Cena po targowaniu 1000Rs ze śniadaniem. Hotelik w zasadzie opuszczony, a utrzymany w takiej czystości jakby był oblegany przez turystów. Zresztą inne liczne tu hoteliki też świecą pustkami. Po prostu tutaj nikt nie przyjeżdża, a właściciele tych obiektów ciągle mają nadzieją, że się to zmieni. Ten stan rzeczy nie spowodowało tsunami - tak jest od lat.
Po kolacji jedziemy tuktukiem do odległej o 10km plaży Rekawa. To miejsce niezwykłe - jedno z niewielu, gdzie codziennie można zobaczyć żółwie morskie składające jaja. Od wielu lat plaża jest pod opieką TCP, organizacji chroniącej żółwie i ich miejsca lęgowe. Razem z przewodnikiem i grupką innych turystów czekamy na żółwice siedząc w kompletnych ciemnościach rozświetlonych tylko milionami gwiazd Drogi Mlecznej. Ostatni raz widziałem takie niebo na Madagaskarze. Nie możemy używać latarek, a tym bardziej lamp błyskowych. Mogą spowodować, że wystraszona światłem żółwica nigdy więcej tu nie wróci. Słuchamy cichej opowieści przewodnika: na tej plaży składa jaja 5 gatunków żółwi morskich z wszystkich 7 gatunków na świecie. Najczęściej jednak jest to żółw zielony. Plaża o długości 2km jest chroniona przez kilka osób 24 godziny na dobę. Ludzie z pobliskiej rybackiej wioski dostają od TCP pieniądze za to, że nie niszczą gniazd (jaja żółwi są miejscowym afrodyzjakiem) i nie polują na żółwie dla mięsa lub skorup. Ochrona gniazd jest bardzo ważna ze względu na kłusowników (za jaja z jednego gniazda, tzw. fermy żółwi płacą dwa razy więcej niż rybak zarobi przez miesiąc) i wałęsające się psy, które mogą rozkopać gniazdo. Ważna jest też kontrola turystyki, aby światłami, czy hałasem nie płoszyć żółwi. Jak bardzo jest to ważne stanowi fakt, że żółwica składa jaja wyłącznie na tej plaży, na której sama przyszła na świat. By to zrobić wraca po około 40 latach. Składa jaja 3-4 razy w dwutygodniowych odstępach i następny raz wróci tu po około 5 latach. Kiedyś na wszystkich plażach na południu Sri Lanki gniazdowały żółwie. Teraz odstraszają je nadmorskie kurorty.
Mija 23:30 a żółwi nie ma, choć zwykle lądują na plaży między 20:00, a 22:00. Już mieliśmy zrezygnować z dalszego czekania, gdy nagle z oddali docierają błyski latarki. To znak, że strażnik znalazł żółwicę. Idziemy spory kawałek plażą. Żółwica zostawiła na piasku charakterystyczne ślady swojej wędrówki. W tej chwili kończy wykopywać gniazdo, więc musimy jeszcze poczekać. Kiedy zacznie składać jaja wpada w pewnego rodzaju trans i wtedy nie docierają do niej żadne bodźce. Wtedy dopiero można zobaczyć ją w świetle latarki. Piękna - ponad 115cm długości - samica żółwia zielonego. To nieprawdopodobne jak swymi płetwami była w stanie wykopać tak głęboki i wąski dołek. Najpierw wykopuje około 50cm głęboki otwór, w którym cała się mieści. Później w tyle wykopuje jeszcze 20cm głęboki i o takiej samej średnicy dołek na 100 jaj. Jedno jajo jest trochę większe od piłeczki pingpongowej. Zadziwiające jak może to zrobić tak niezdarne na lądzie zwierze. Podziwiamy ten niezwykły moment, który odbywa się tu nieprzerwanie każdej nocy od milionów lat. W tym czasie strażnicy z TCP mierzą żółwia i jaja.

W czasie, gdy żółwica zakopuje gniazdo, my robimy odwrót. Jest już dobrze po północy. Po drodze spotykamy jeszcze dwie żółwice. Jedna zaczęła kopać gniazdo, druga dopiero wylądowała na plaży. Pełnia szczęścia! Wracamy do tuktuka, który cierpliwie na nas czeka. Uiszczamy jeszcze opłatę na rzecz TCP (600Rs od osoby) i wracamy do hotelu. Kurs tuktukiem w dwie strony kosztował w sumie 900Rs.