21.09.2006
Rano nasz znajomy czeka na nas przy śniadaniu. Przyniósł odręcznie narysowaną mapkę z wszystkimi ważnymi punktami. Nic za to nie chce, nawet nie zgadza się by zafundować mu śniadanie. Wyjeżdżamy o 9:00 zahaczając o miejscową buddyjską świątynię Gangatilaka Vihara, w której składa się datki w intencji pomyślności w podróży. Miejscowy, samozwańczy pewnie przewodnik, oprowadza mnie po świątyni tłumacząc wszystkie rytuały, symbole, itp. Warto to wiedzieć.
Po porannej ulewie wilgotność powietrza osiąga 100%, a temperatura w słońcu w południe wynosi 44C. Przy każdym postoju pot leje się z nas strużkami. Podczas jazdy jest trochę lepiej, bo chłodzi nas lekki wietrzyk. Ale nic to! Trzeba walczyć. Jeszcze kilka dni, a nasze organizmy przystosują się do tego klimatu.
Cały czas nie możemy otrząsnąć się z szoku kulturowego. Mijamy niekończące się zabudowania, częstokroć sklecone z kilkudziesięciu desek. Szokuje nas np. wsiadanie do autobusu w biegu, czy wyprzedzanie na czwartego, czy wciskanie się samochodów dosłownie na żyletkę.
Ruch na drodze nadal spory, ale z każdą chwilą kosztuje nas mniej nerwów.
Po drodze w Ambalangoda kupujemy małą drewnianą maskę, z wyrobu których słynie to miasto. Maski te pierwotnie były używane podczas tradycyjnych lankijskich tańców kolam.
Cieszę się, że podróżujemy rowerami bo Lucyna ma ochotę na większe zakupy ;-) Fakt, że są to piękne rękodzieła.
Dalsza droga coraz bardziej przypomina o tsunami z 2004 roku. Wiele zniszczonych i opuszczonych domów. Gdzieniegdzie domki przypominające szałasy. Smutny widok potęgują nagrobki położone zaraz przy drodze. Ale widać też, że sporo się odbudowuje dzięki międzynarodowej pomocy.
O zmierzchu po 66km docieramy do Hikkaduwa. Śpimy w hoteliku El Dorado. Pokój z klimatyzacją 1600Rs.