Dookoła Alp 1995 Japonia 1996 Dookoła Polski 1997 Madagaskar 1998 Wielki Kanion 1999 Kuba 2001 Meksyk, Belize, Gwatemala 2005 Sri Lanka 2006 Krym, Mołdawia, Rumunia 2008 Korsyka i Sardynia 2009 2021 2022 2023 Sorry, your browser does not support inline SVG.
Dambula, Sigiriya i powrót
4.10.2006
Czuję się nie najlepiej. Pomijając zakwasy, które uczepiły się mnie jak rzep psiego ogona, czuję się po prostu słabo.
Jakie to szczęście, że zdecydowaliśmy dzisiaj wstać bardzo wcześnie, by jak najszybciej opuścić porannie zakorkowane Kandy. Boli mnie gardło i ewidentnie coś jest ze mną nie tak: nie mam ani sił, ani chęci żeby jechać. Lusi już ochrzciła ten wyjazd mianem pierwszych wakacji, które ją zmęczyły! Fakt faktem, brakuje nam chociaż jednego dnia plażowego. W Matale robimy fotki przy pięknej, restaurowanej właśnie hinduistycznej świątyni.

Za Matale jest lekki zjazd. Czekam za Lucyną, bo coś dzisiaj zostaje w tyle. Lucyna mówi, że ciężko się jej jedzie, ponieważ ma cięższy bagaż i na zakrętach rzuca jej rowerem. Ale przyczyna jest trochę inna: uszło powietrze z wczoraj łatanej dętki. Nie mam czym jej załatać, więc chcę wymienić dętkę na nową. Niestety ta okazuje się fabrycznie dziurawa! Co za dzień! W takim razie dopompuję koło i w najbliższym warsztacie damy wszystkie dętki do łatania. Płacimy za załatanie wszystkiego 300Rs. Dosłownie 500m od warsztatu zatrzymujemy się po wodę. Kiedy Lucyna podchodzi do swojego roweru by uzupełnić bidon, słyszy uchodzące powietrze z koła. Cholera jasna! Co się dzisiaj dzieje? Znowu trzeba zmienić dętkę. Jak zwykle robi się małe zbiegowisko. Nie mam niestety tym razem ochoty na konwersacje skąd jestem, jak mam na imię, ile mam lat i gdzie jadę... Jestem wściekły.

Kilkanaście kilometrów dalej zatrzymujemy się na obiad. Miejsce jest super, tym bardziej, że ogrodzie przy restauracji są jakieś ławki w cieniu, więc po obiedzie, można by przeczekać upał, który dzisiaj wyjątkowo nas męczy. Po godzinie od złożenia zamówienia dowiadujemy się, że nie mają tego, co zamawialiśmy i czy zamiast tego pytanie: czy może być kurczak? Ja zbieram siły leżąc na kanapie. Lusi dostaje głupawki i nakręca filmik z tutejszym muzycznym programem telewizyjnym. W porównaniu z występującymi w nim piosenkarzami, Marek Grechuta to prawdziwy showman! Przyniesione jedzenie rośnie mi w ustach. Nie jest dobrze. Chce mi się spać. Po obiedzie próbuję się zdrzemnąć na ławce w ogrodzie, a Lucyna nadrabia zaległości w pisaniu. Wyjeżdżając Lucyna zauważa, że znowu nie ma powietrza w kole. Szczerze powiedziawszy zaczynamy mieć tego dosyć. Postanawiam co jakiś czas dopompowywać koło, bo zostało nam jakieś 20km. I szczęście całe, że zaczęło być cały czas z górki. Czuję się tak fatalnie, że gdyby droga nie była taka łatwa, trzeba byłoby zatrzymać jakąś ciężarówkę, by nas podwieźć do najbliższego miasta. Po 3km Lucyna znowu nie ma powietrza w kole. Biedna męczy się na każdym metrze. Postanawiam wymienić dętkę i po raz kolejny sprawdzić oponę. Znajduję w niej maleńki drucik, którego wcześniej nie zauważyłem. Wcześniej wyjąłem z tej opony kolce i nic więcej nie było. Jest trochę przecięty bieżnik, ale został nam dzień jazdy, więc wytrzyma. Znowu stanowimy widowisko, ale już się do tego przyzwyczailiśmy. Zajeżdżamy do Dambuli zmęczeni i zniechęceni. Śpimy w Healey Tourist Inn. Duży czysty pokój z łazienką i ciepłą wodą za 1000Rs. Nie targujemy się, bo nie widzimy potrzeby wykłócania się o 3-6 zł. Niestety czuję, że mam gorączkę. Idziemy do centrum coś zjeść. Z trudnością znajdujemy pseudo chińska knajpę, w której jest tylko ryż i kurczak. Jedzenie znowu rośnie mi w ustach. Robimy zakupy spożywcze i wracamy do hotelu. Temperatura 37,6C. Pięknie! Lusi serwuje mi leki przeciwgorączkowe.

5.10.2006
Pobudka o 6:00. Temperatura nie minęła, jednak decyduję się pojechać z Lucyną do Sigiriya. Nie chcę by jechała sama, chociażby ze względów bezpieczeństwa. Ja i tak nie wejdę na górę, ale zaczekam na dole i trochę popiszę. Bilet kosztuje 2080Rs. Poszaleli z tymi cenami! Ilu turystów odchodzi z kwitkiem, bo nie stać ich na taki wydatek. Ale biały musi zapłacić, w końcu jemu pieniądze w doniczce rosną!
Dopisek Lucyny:
Zaraz doczepia się do mnie przewodnik. Mówię mu po angielsku, że dziękuję za jego pomoc, bo nie znam angielskiego oprócz kilku podstawowych słów. Dokładam kilka polskich zdań i mam go z głowy. Jestem zła, bo w tym kraju przez moment nie ma ciszy i spokoju, a samemu się jest tylko w pokoju hotelowym. Tym hałasem, bałaganem i byciem na cenzurowanym jestem zmęczona jak nigdy w całym moim życiu. Jest mi też smutno, że idę sama. Tak mało czasu spędzamy razem, że te wakacje dlatego tak mnie cieszyły, że spędzę je z mężem. Chociaż 3 tygodnie, a nie tylko weekend i to jeszcze dyskutując o firmie. Cóż, twardym trzeba być!
Oczywiście żadnych strzałek, znaków, nic! Po co to robić, skoro wtedy przewodnicy byliby zbędni?! Trochę poczytaliśmy o twierdzy w Sigiriya i nie potrzebuję, by ktoś szedł i całą drogę gadał. Wchodzi się lepiej niż myślałam, ponieważ nie ma ciągu schodów tylko małe odcinki. Ale jest co pokonywać pod górę. Widoki wynagradzają cały wczorajszy dzień. Widać nawet posąg Złotego Buddy ze świątyni w Dambuli. Docieram do jaskini z malowidłami. Cześć fresków zachowała się w bardzo dobrym stanie. Kiedy powstawały było ich około 500. Freski przedstawiają kobiety z nagimi piersiami w tradycyjnych strojach. Pan pokazuje mi jedna postać - Mona Lisa - mówi. I faktycznie, poruszam się w lewo potem w prawo, a ona cały czas patrzy mi prosto w oczy. Nie można używać lampy błyskowej. Strażnik jest tak miły, że dokłada mi światła, odsłaniając płachty zasłaniające freski przed słońcem. Schodzę metalowymi krętymi schodkami. Muszę iść powoli, bo dopiero połowa drogi, a nic dzisiaj nie jadłam, nie mam wody a muszę jeszcze zejść w dół! Robię mnóstwo fotek. To niesamowite jak oni postawili twierdzę na takiej skale, jak wdrapywali się po wykutych stopniach, które mają głębokość jedynie porządnego chwytu, a pod nimi kilkudziesięciometrowa przepaść! Mało tego, twierdza powstała w V wieku i potrafili doprowadzić wtedy wodę na wysokość 200m!A do dzisiaj położone na dole fontanny działają w porze deszczowej bez żadnego czyszczenia od 15 wieków!
Schodzę w dół i nie żałuję wydanych pieniędzy na bilet wstępu. Tym bardziej, że miejsce to magiczne chociażby ze względu na swą niezwykłą historię związaną z samozwańczym królem Kassapą. Kassapa wygnał z kraju w V wieku prawowitego następcę tronu, swego brata – Mogallanę. W tym czasie na szczycie Sigiryia zbudował niezdobywalną twierdzę. Gdy po latach Mogallana wrócił z Indii by odbić siłą co mu się należy, Kassapa tak był pewny swej potęgi, że postanowił zejść ze swej twierdzy i stawić mu czoła w regularnej bitwie. Bitwa zanim się rozpoczęła, to już w zasadzie się skończyła, bo słoń Kassapy się spłoszył, co zostało nieopacznie zrozumiane przez jego wojska jako odwrót. I skończyło się tym, że Kassapa w obliczu klęski popełnił samobójstwo.
Igor czeka na mnie. Wygląda kiepsko. Wracamy do Dambuli. Musimy coś zjeść. Ja jeszcze wybieram się do jaskiń. Trzeba się spakować i opuścić hotel. Po drodze jednak ustalamy, że Igor pójdzie do lekarza i sprawdzimy autobusy do Kolombo, bo nie ma cudu - do jutra nie będzie czuł się na tyle lepiej, by jechać rowerem.

Przy Złotej Świątyni u podnóża jaskiń prawie pustki. Oczywiście nie licząc pseudoprzewodników, handlarzy i żebraków. Pytam gdzie mogę kupić bilet do jaskiń. Mam iść do góry. Wchodzę kilkadziesiąt stopn,i ale tam strzałka informuje mnie, że po bilet muszę zejść na dół. Gubię się. No, ale strzałka jest strzałką. Z powrotnej drogi zawraca mnie niby przewodnik i mówi mi, że mam iść do góry. A bilet? - pytam. Pokazuje, że na górze. Pot leje się ze mnie, ale już się do tego przyzwyczaiłam. U góry ściągam buty, bo miejsce to jest święte. Próbuję wejść do jaskiń. Strażnicy żądają biletu, a ja mówię, że chcę go kupić. Oni na to, że bilety kupuje się na dole. Tłumaczę, że pytałam i kazano mi iść do góry. Pytam, czy mogę tutaj zapłacić, ale spotykam się z odmową. Pewnie bym to załatwiła, ale bileterów było czterech. Jestem wkuta maksymalnie. Schodzę na dół. Jestem bez śniadania i po Sigiriya nogi mi się trzęsą ze zmęczenia.
Idę do hotelu. Igor już wrócił od lekarza. Wizyta + leki 200Rs. Najprawdopodobniej grypa, ale nie jest to pewne. Leki zapakowane są w mini koperty, a na nich jest pieczątka jak stosować. Fajna sprawa, bo kupuje się tyle ile potrzeba na kurację.
Igor zamówił śniadanie, więc ja też się załapię. Igor jest tak slaby, że przy drugiej grzance musi się położyć. Odczekuję dłuższą chwilę i zanoszę mu resztę śniadania. Musi coś zjeść, by wziąć lekarstwa. Robimy okład na głowę i Igor ma się przespać. Zostajemy jeszcze jedną noc, bo nie ma możliwości by z temperaturą 38 stopni gdziekolwiek się ruszyć. Ja wynoszę się z pokoju i idę do holu na kanapę dalej opisywać nasze przeżycia. Po dwóch godzinach zaglądam do męża - zero poprawy. Nie wygląda to dobrze. Ja od wczoraj serwuję sobie wapno, bo jakiejś wysypki dostałam na brzuchu i nogach. W sumie gdyby z trzech tygodni odliczyć dni oczekiwania na bagaż i dni naszych chorób, to zrobiłyby się dwa tygodnie wakacji.
Idę kupić obiad. Igor chce tylko banany. Po drodze co chwilę ktoś mnie zaczepia. Wkurza mnie to, bo akurat tutaj mogliby przyzwyczaić się do turystów. Ktoś mówi „hello” - nie chce mi się odpowiadać. Ale ktoś natarczywie powtarza „hello” no to odpowiadam „hello”. Słyszę tekst „you are beauty, madame” (pani, jesteś piękna). Jedno, co mi przychodzi do głowy na odczepne, to „you too” (ty też). Zadowolona z siebie, wracam do Igora na obiad. Po posiłku za namową Igora, decyduję się ponownie uderzyć do jaskiń. Pełno ludzi: lankijczycy i turyści. Głównie słychać język włoski, francuski i niemiecki. Widzę już gdzie kupić bilet. Koszuje 500Rs. Normalna cena. Idąc do góry znowu muszę „walczyć” z zaczepialskimi handlarzami, chociaż jest ich o tej godzinie (15:30) o połowę mniej niż rano. Pewnie z dobrych zdjęć będą nici – myślę - bo tyle zwiedzających się kreci...
Zgodnie z poleceniem Igora zaczynam od końca, czyli od ostatniej z jaskiń. Jest mała, kilka posążków i super malowidła na sklepieniu. Idę do następnej i tak po kolei zwiedzam 5 jaskiń. Dobrze Igor wyczytał w przewodniku, żeby zacząć od najmniej ciekawej i zwiększać doznania artystyczne. Groty są coraz większe i bogatsze. Groty te odkryte zostały przez króla Valagama Bahu około 100 roku p.n.e. W jaskiniach tych przez kolejne wieki powstawały świątynie. Znajduje się tu posąg leżącego Buddy, dziesiątki posagów siedzącego Buddy, posąg ostatniego z fundatorów, czyli króla Kirti Sri Raja Singha, ale także posąg Wisznu i posażki bogów hinduistycznych. Niesamowite wrażenie robią na mnie freski. Bogactwo wzorów i barw jest oszałamiające. Cały czas trwają prace nad ich odnawianiem. W środkowej jaskini przewraca mi się statyw z aparatem. Schowała się jedna noga statywu. Jestem zła i bezsilna. Albo aparat, albo obiektyw albo jedno i drugie uległo uszkodzeniu. Czy na każdym wyjeździe musimy ponosić jakieś straty? W zeszłym roku cyfrówka, teraz to. Dalej robię zdjęcia - najwyżej nic z tego nie wyjdzie. Schodzę na dół, ale nóg już nie mam.

Igor ma temperaturę 39,0C. Aplikuję mu doksycyklinę. Przychodzą SMS-y z życzeniami dla dzisiejszego solenizanta, a on biedny leży pod moskitierą z okładem na czole. Nie wiem co robić. Jutro musimy dostać się do Negombo i tam spać, by wcześnie rano następnego dnia być na lotnisku. Zobaczymy co przyniesie ranek.


6.10.2006
O 8:00 mam 38,8C. Nie pomogły wczorajsze zimne okłady na ciało, ani tabletki. Fizycznie czuję się lepiej. Idziemy jeszcze raz do lekarza. Może jakiś zastrzyk? Zabieramy swoje strzykawki i igły. Lekarz powiedział, że wyklucza malarię. Ulga. Ewidentnie grypa, być może nałożona druga infekcja, do tego nałożone zmęczenie, zakwasy i jest jak jest. Ponieważ czuję się fizycznie o wiele lepiej, wstępujemy do Cafe Internet. Znowu Internet chodzi przez modem. Wrzucamy więc tylko tekst z 7 dni i kolejny raz rezygnujemy z ftpowania fotek.
Na dworcu autobusowym dowiadujemy się, że niestety nie ma bezpośredniego autobusu intercity do Kolombo i jest problem z zapakowaniem naszej ilości bagażu do autobusu przelotowego. Pozostaje wynajęcie taxi albo opcja tańsza, ale mniej wygodna i upierdliwa, to intercity do Kandy, a tam następny do Kolombo. Obydwoje nie mamy ochoty męczyć w autobusach się z naszymi bagażami, bo mamy tego około 80kg.
Jemy śniadanie i zaczynamy pakowanie. Hotel ma własną taksówkę i decydujemy się nią jechać i od razu do Negombo (taniej, spokojniej i bliżej lotniska). Ustalamy cenę 5000Rs. Wyjeżdżamy o 12:00. Po drodze mijamy plantacje kokosów. Z okien taksówki obserwujemy życie w tej okolicy. Widać miejscami ładne domy - duże i zadbane. Ale ulica dalej rządzi się tymi samymi prawami, np. w kabinie ciężarówki widać oprócz kierowcy piętkę dzieci, tuktukiem przewożony jest motor albo wystające w górę na parę metrów wiązki jakichś rur. Dalej jeden drugiemu zajeżdża drogę. Dzieci podwozi się do szkoły na ramie od roweru, na motorze mieszczą się rodzice z dwójką dzieci. I widok dla nas wyjątkowy: 1,5-metrowy waran, który przechodzi spokojnie przez jezdnię!
Myślimy o następnej wyprawie i chyba będzie to Ameryka Południowa, bo Lucyna ma definitywnie dość Azji! Chyba, że nie rowerami. Zresztą, jeśli wziąć pod uwagę nasze przygody zdrowotne, to raczej będzie to sanatorium ;-).
Na miejsce zajeżdżamy o 15:30. Hotelik znajdujemy bez większych problemów. Śpimy w Guest House Dephani nad samym morzem. Cena za czysty pokoik z ręcznikami, porządną moskitierą, balkonem z widokiem na morze - w sumie 1000Rs. Mają na miejscu kokosy z „własnego ogródka”, więc prosimy, by schowali dwa do lodówki. Nie ma to jak w końcu napić się schłodzonego soku kokosowego. W Meksyku często szło kupić kokosa z lodówki. Tutaj kokosy są jeszcze częściej, ale zawsze o temperaturze otoczenia. Zauważyliśmy, że Lankijczycy bardzo oszczędzają prąd - wszędzie wentylatory włączane są dopiero, kiedy usiądzie pod nimi biały; we wszystkich hotelikach słabe lub energooszczędne żarówki; napoje z lodówki uświadczysz tylko w większych miejscowościach lub restauracyjkach. Idziemy nacieszyć się morzem. Gdyby nie moja choroba, bylibyśmy nad nim już drugi dzień. A tak mamy 2 godziny zanim zajdzie słońce. W Negombo na plaży spotykamy pojedynczych turystów. Nie ma mowy o kąpieli z brzegu – za duża fala. Pierwszy raz w życiu mamy okazję zaobserwować jak fala wyrzuca na brzeg kolorowe małże, które błyskawicznie jedną stroną muszli wwiercają się w mokry piasek by się schować. Spacerujemy krótko, bo co prawda fizycznie czuję się chwilowo lepiej, ale gorączka nadal się utrzymuje na poziomie 38C.

Odpoczywamy pół godzinki na hotelowych leżakach, pijąc sok z ananasa i ice tea. Będziemy tęsknić za tymi specjałami, za świeżymi owocami i za krewetkami, których porcja osiąga tutaj zawrotną cenę 300Rs, czyli 9zł ;-). Właśnie takie danie serwujemy sobie na kolacje.
Lucyna próbuje pakować nas na jutro. Pakując worki przypomina sobie, żeby w jedno miejsce spakować bilety i paszporty. I wtedy sprawdzam bilety jeszcze raz i okazuje się, że wylot mamy nie jutro, tylko pojutrze. No to jak myśmy planowali całe trzy tygodnie, że ani raz nikt z nas nie połapał się w błędnych obliczeniach? Ładne rzeczy - jutro na lotnisku byśmy się nieźle zdziwili, nie wspominając o niepotrzebnym koszcie taksówki i bezsensownym targaniu bagaży. Lucyna dostaje napadu radości. Całą dzisiejszą drogę dyskutowaliśmy, że właśnie takich 2-3 dni na plażowanie nam tutaj brakuje. A tu masz: niespodzianka! Z głupiego niedopatrzenia, ale zawsze niespodzianka! No i może wydobrzeję przed podróżą. Łykam następną partię leków. Temperatura znowu 38,5C. Biorę chłodny prysznic, by obniżyć temperaturę i szybciutko do łóżka. Z niepokojem czekam co będzie rano. W nocy temperatura spada mi wreszcie do 37,1C. Walczymy z komarami. Jak te bestie dostają się pod moskitierę?! Komary są tutaj takie jak w Egipcie - nie słychać ich, ale jak ugryzą to od razu robi się wielki bąbel. Igor ma pogryzione palce rąk, a ja plecy. Podwijamy moskitierę dookoła materaca i do rana mamy spokój.

7.10.2006
Dzień wita nas zachmurzonym niebem i lekkim deszczem. Nic to - tutaj o tej porze roku co chwilę zmienia się pogoda.
Na śniadanie jemy tradycyjnie tosty z dżemem, ale dostajemy także żółty ser! Domawiamy pomidory z cebulą i mruczymy z zadowolenia jak koty. Doczytujemy w menu, że mają też jogurt z miodem i różne owoce - wiemy już co będzie na lunch :-).
Po śniadaniu muszę odpocząć, bo znowu nasila się gorączka. Po godzinnej drzemce wracają mi siły witalne. Idziemy na plażę zrobić fotkę żaglówkom rybackim, których akurat kilka wypłynęło w morze. Potem kierunek centrum. Idziemy uliczką Levis Place z mnóstwem hotelików i ładnych domów z ogrodami. Mijamy piękny, duży kościół (w Negombo jest najwięcej kościołów na Sri Lance) i kilka przydrożnych kapliczek. Nie brakuje świątyni hinduistycznej i kapliczki buddyjskiej. Filmujemy i fotografujemy uliczne życie, w tym warsztat rowerowy lub krawca szyjącego w warsztacie zaraz przy ulicy.

Po kolacji potwierdzamy jeszcze chęć wynajęcia taksówki na lotnisko i prosimy panią by nas podliczyła. Uczciwie jak nigdzie do tej pory, 10% obowiązkowy napiwek doliczony był tylko do posiłków, a nie do całości rachunku.
Idziemy dosłownie przed nasz hotel, ponieważ około 200m dalej jest kościół katolicki i ma być jakiś odpust. Od wczoraj na głównej ulicy miejscowi wieszali lampki i dekoracje, a my nie wiedzieliśmy dlaczego. Ulica wygląda niesamowicie: słupy z lampek choinkowych, lampiony poustawiane na chodniku, tunel utworzony przez sznury lampek powieszonych nad ulicą, obrazki święte i inne ozdoby. Uwierzcie mi, że u nas nie wygląda tak nawet w Boże Narodzenie. Tłum ludzi słuchających kazania. Odświętnie poubierane kobiety. Wszystko pulsuje światłem i dźwiękiem. Oczywiście przydrożne sklepiki pootwierane. Handlarzy odpustowych też nie brakuje. Spacerujemy, robimy kilka zdjęć i wracamy do pokoju. Trzeba dokończyć pakowanie. Lucyna po mistrzowsku redukuje nasz bagaż do jednej torby i dwóch worków. Oczywiście jeszcze dwa plecaki jako bagaż podręczny, no i rowery z przyczepką.
Całe popołudnie w pokoju paliła się spirala przeciw komarom, by w końcu mieć spokojną noc. Niestety pomimo tych zabiegów znowu dwa razy się budziliśmy w nocy, by zrobić polowanie na te owady. Za Chiny nie wiemy którędy wlatywały pod moskitierę!

8.10.2006
O 8:00 siedzimy już w taksówce. Na lotnisku przy odprawie małe spięcie, bo każą nam płacić za rowery. Trwa dyskusja, że rowery są spakowane w torby i mają być nadane jako normalny bagaż. Potem wychodzi, że mamy 10kg za dużo i trzeba zapłacić 40 Euro. OK. Za to możemy zapłacić. W każdym razie potem było ok. Okazało się też, że nie płaci się podatku wylotowego. Idziemy szukać jakiegoś „lounge'u'”. Są trzy, ale żaden nie obsługuje programu Miles&More. W takim razie zajmujemy krzesła przy najsensowniej wyglądającym bufecie i za 700Rs zjadamy porządne śniadanie. Ceny w lotniskowych sklepach są oczywiście wyższe, ale i tak jesteśmy nimi mile zaskoczeni. Wszystko jest jeszcze raz takie drogie, jak w normalnych sklepach, a nie 10 razy jak na innych lotniskach, czy „sklepach dla turystów”.
W samolocie mamy miejsca przy oknie - super! Lecimy nad Indiami, Arabią Saudyjską, Turcją. Piękne widoki. Po 10 godzinach lotu, lądujemy we Frankfurcie. Stąd lot do Berlina, skąd wracamy samochodem do Poznania.