Dookoła Alp 1995 Japonia 1996 Dookoła Polski 1997 Madagaskar 1998 Wielki Kanion 1999 Kuba 2001 Meksyk, Belize, Gwatemala 2005 Sri Lanka 2006 Krym, Mołdawia, Rumunia 2008 Korsyka i Sardynia 2009 2021 2022 2023 Sorry, your browser does not support inline SVG.
Czerwiec 2010
Wrzuciliśmy na strony pełen opis naszych przeżyć i przygód podczas zeszłorocznej wyprawy rowerami poziomymi po Korsyce i Sardynii.

Najfajniejsze przygody:
1. Spotkanie z Tomkiem, Polakiem który od 20 lat mieszka na Korsyce, przez ostatnie 17 lat był w Legii Cudzoziemskiej. Spotkanie całkiem przypadkowe na trasie, ale według mnie było nam to sądzone by się spotkać, bo Tomek to wyjątkowo ciekawa osoba. Jak zaczęliśmy rozmawiać to po kilkunastu minutach miałem wrażenie jakbyśmy się znali od lat. Jak mówi o sobie „przeżyłem tyle czarnego, że teraz chcę przeżywać tylko białe”. To człowiek, który uprawia ekstremalne sporty od lat, a ledwie dwa dni przed naszym spotkaniem wsiadł na rower i po raz pierwszy w życiu ruszył w wyprawę rowerową. Przeznaczenie? Myślę że tak. Przez cały dzień jechaliśmy ze sobą i gadaliśmy. Wieczorem najcudowniejszy nocleg na Korsyce – rozbiliśmy namioty na plaży, bo tak się zagadaliśmy przy kolacji w restauracji, że wszystkie kempingi już były zamknięte. Następnego dnia się rozstajemy. Każdy jedzie w swoją stronę, a my z Lucyną rozmyślamy nad Tomkiem, nad jego słowami… Lucyna nabiera motywacji do walki z własnymi słabościami na trasie podczas cieżkich podjazdów – myśli „Tomek na pewno dałby radę”

2. Pobyt na kempingu w Zonza – najwyżej położonej wiosce na Korsyce. Miejsce urzekające: spokój , cisza, wysokie sosny… Słoneczne popołudnie. Siedzimy przed namiotem napawając się dniem odpoczynku po wczorajszym ciężkim podjeździe. Z oddali słychać nadciągającą burzę. Daleko są ciężkie chmury, ale widzę że wiatr pcha je w bok, czyli burza nas ominie. Uspokajam żonę „pójdzie bokiem, nie ma co się stresować”. Siedzimy więc spokojnie i czytamy przewodnik, delektujemy się nic nie robieniem. Za chwilę spadają na nas wielkie pojedyncze krople. No to pakujemy się błyskawicznie do namiotu, ściągamy suszące się na linkach pranie. Po chwili jak lunęło! Woda leje się z nieba strumieniem, a za moment wali grad. Wali z takim impetem, że jesteśmy lekko przerażeni. Kulki gradu mają 2-3 cm średnicy. Gradobicie trawa 15 minut i po czym znowu leje deszcz. Rozpinam lekko wejście do namiotu by zobaczyć jak wygląda świat i jestem w totalnym szoku. Wszystko dookoła pokryte jest białą warstwą gradu, który paruje i tworzy swoistą ciężką mgłę. Deszcz leje więc ze zbocza na którym położony jest kemping zaczyna płynąć strumień deszczówki ciągnącej ze sobą ziemię, patyki i grad. Akurat nasz namiot stanął na drodze temu strumieniowi, więc po chwili czujemy jak mała rzeczka płynie pod nami. Całe szczęście, że podłoga jest szczelna. Przed namiotem robi się mała tama z patyków, ziemi i gradu… Na szczęście deszcz mija i możemy zaraz potem wziąć się za „odkopywanie” namiotu i budowę kanałów odprowadzających wodę spod namiotu, bo woda wciąż płynie z góry. Mogę więc na moment znów wrócić do czasów dzieciństwa i potaplać się w błocie.

3. Canyoning w pobliżu Zonza. Nigdy wcześniej takiego czegoś nie robiliśmy. Co więcej Lucyna raczej nie należy do osób, które dobrze czują się w wodzie. Po prostu nie umie pływać. Oczywiście pianka jaką się ma na sobie podczas canyoningu ma taką wyporność, że unosi człowieka na powierzchni, ale do tego dochodzą skoki nawet z 8 metrów do wody. Były momenty kiedy widziałem, że to za dużo dla Lucyny, że nie jest w stanie pokonać strachu przed skokiem, ale zrobiła to – każdy skok zaliczony. Mówiła sobie – „jak inne dziewczyny skaczą to ja też muszę choć nogi trzęsą mi się jak galareta”.

4. Nocne zwiedzanie Castagniccia. Wjechaliśmy do rejonu Castagniccia późnym po południem. Na mapie i w przewodniku nie ma zaznaczonych w pobliżu żadnych noclegów, ale jedziemy do największego miasta po drodze Morosaglia. Zrobiło się całkiem ciemno. Zakładamy czołówki. Powoli wspinamy się cały czas do góry. Wjeżdżamy do Morosaglia. Nigdzie nie widać żadnego hoteliku. Szukamy, ale nie znamy francuskiego, wieęc nie ma opcji by pytać się miejscowych tym bardziej, że jest już bardzo późno. Jedziemy więc dalej po zatankowaniu wody z przydrożnego źródełka. Woda się przyda, bo w końcu nie wiadomo gdzie tej nocy dojedziemy. Jedziemy w zupełnych ciemnościach rozświetlanych tylko przez księżyc w pełni. W oddali widać światełka przycupniętych na zboczach wiosek. Totalna cisza, nie zmącona hałasem samochodów… Nagle w świetle czołówki kilkadziesiąt metrów przed nami świeci się para oczu, potem dwie, trzy… Serce zaczyna szybciej bić. Wilki, niedźwiedzie? Nie, to stado krów stojących na środku drogi i poboczu. Widząc nas, krowy spokojnie się rozstępują, cały czas patrząc na nas swymi świecącymi oczami. Patrzą na nas tak, jak my na nie, z totalnym nie dowierzaniem, że coś takiego o tej porze może się zdarzyć. W końcu na jakiejś przełęczy trafiamy do miejsca, które kiedyś było kempingiem. Teraz wszystko jest opuszczone, ale jest źródełko wody. Więc uskuteczniamy szybką kąpiel, rozbicie namiotu i spać.