Nocleg załatwiliśmy bez targowania – nie chciało nam się. Pokoik nas zaskoczył – firanki w oknach, ładne koce na łóżkach, ręczniki ułożone w wachlarze, w łazience papier toaletowy z kokardkami, sedes z kokardką… szok! Niestety na piramidy w Coba Igor wspinał się sam. Świadomość, że znajduje się tutaj najwyższa (42m) piramida na Jukatanie nie dodawała mi sił. Nie wiem czy ze stresu czy po wspinaczkach w Chichen Itza, ale dostałam „trzęsionki łydek” i nie byłam w stanie podnosić nóg do góry. Kiedy Igor zszedł z tej piramidy kontynuowaliśmy zwiedzanie. Podczas spaceru podziwialiśmy storczyki rosnące na drzewach. Pierwszy raz widziałam moje ulubione kwiaty w ich naturalnym środowisku.
Postanowiliśmy, że będziemy wstawać o brzasku. To była nasza nowa taktyka na panujące tu upały. Skoro o 10.00 nie da się już jechać, trzeba zatem jak najdalej zajechać do tej godziny. A środek dnia najwyżej przeleżeć gdzieś pod drzewem. Droga z Coba do Tulum była o tyle dobra, że rosły przy niej jakieś zarośla, więc można było przystanąć w cieniu. Niestety dosyć silny wiatr wiejący prosto w nas nie pozwalał nam przekraczać prędkości 10 km/h. Robiliśmy sobie przerwy „odpoczynkowe” na wizyty w cenotach. Po dotarciu do Tulum zjeździliśmy prawie całe miasto w poszukiwaniu taniego noclegu. Wstąpiliśmy też do jednej z knajpek by coś zjeść – w końcu nie wiedzieliśmy gdzie wylądujemy i o której. Obserwowaliśmy ruch na drodze. Cały czas jesteśmy w szoku: każdy jeździ jak chce – migacz w lewo a skręca w prawo, albo parkuje na środkowym pasie. Wiemy też że w taksówce (sedan!) oprócz kierowcy mieści się jeszcze 7 osób!
W końcu zatrzymaliśmy się w hoteliku dla nurków. Nie było to najtańsze miejsce (40$ pokój), ale nie mieliśmy wyjścia. Poza tym mieliśmy odparzone tyłki i pęcherze na rękach, a i po poprzednim noclegu należała się nam odrobina luksusu ;-)
Tulum słynie przede wszystkim z ruin wznoszących się na szczycie urwiska, górujących ponad białą plażą i turkusem Morza Karaibskiego. Jest to chyba najbardziej malowniczo położony kompleks ruin na terenie Meksyku. W czasach swej świetności Tulum pełniło rolę fortecy oraz portu i nazywane było Miastem Świtu lub Odnowy. Jeszcze w Polsce Igor założył, że zobaczymy jedne ruiny Majów i cyt. ”ruiny jak ruiny. Wszystkie są takie same, zobaczymy jedne i załatwione. Nie jadę po to by zabytki zwiedzać”. Po wizycie w Tulum zmienił zdanie. Każde z odwiedzanych miejsc było inne: Chichen Itza najsłynniejsze i najlepiej zachowane, Coba – nierówne stopnie i piramidy wśród drzew, Tulum – ruiny bezpośrednio nad turkusowym morzem Karaibskim.
Następnego dnia rano spakowaliśmy maski i płetwy i taksówką cofnęliśmy się 3 km do Grand Cenotu by popływać. Cenotami pokryty jest cały Jukatan. Są to zalane jaskinie, w których woda jest nieprawdopodobnie przejrzysta (widoczność nawet do 200m!!!) i ciepła (ok. 26 °C). Pod wodą czekają na nas niezliczone stalaktyty, stalagmity i mnóstwo małych rybek. Wstęp ok. 5$, ale to żadna cena za tyle przyjemności. Bowiem nic nie jest w stanie oddać uczucia, jakie zostaje w człowieku po odwiedzinach w cenotach. Żaden filmik, zdjęcia i opowieści nie są w stanie oddać uczucia, jakie zostaje po pływaniu (nie mówiąc o nurkowaniu) w tych jaskiniach o niewyobrażalnej przejrzystości wody!
Po powrocie do Tulum postanowiliśmy, że wyślemy do rodzinki i znajomych jakieś kartki. Niestety po półgodzinnym poszukiwaniu poczty usłyszeliśmy, że „znaczki do Europy dzisiaj się skończyły”!. No nie. Normalnie Meksyk! W drodze do pokoju kupiliśmy piwo, świeże owoce i stwierdziliśmy, że posiedzimy sobie na świeżym powietrzu i może wypiszemy kartki. Może gdzieś po drodze znajdziemy znaczki i wtedy od razu wyślemy wieści do kraju. Tego wieczora właśnie pierwszy raz w życiu jadłam ananasa, z którego już podczas obierania sok leciał mi po rękach. Niewiarygodnie soczysty, aromatyczny – po prostu ananasowy! Jego smak zapamiętam do końca życia.
Następny odcinek do Bacalar przebyliśmy autobusem. Nie było nic ciekawego po drodze, czasu mieliśmy niewiele a chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej. Jedziemy druga klasą bo nie można inaczej. Miejsca nie są numerowane i pierwszą godzinę stoimy między siedzącymi ludźmi i ich tobołami. Po drodze spotkała nas kontrola wojskowa. Szukano przemytników ale od nas nawet nie chciano paszportów. Takie kontrole w Meksyku nie należą do rzadkości.
Na miejscu zwiedziliśmy fort z pięknym widokiem na lagunę Bacalar. Próbowaliśmy wykąpać się na miejscowej plaży. Na widok naszych białych ciał wiele osób nawet nie próbowało powstrzymywać salw śmiechu ;-) Po obiedzie w chińskiej restauracji zajęliśmy się szukaniem noclegu. Potem już bez bagaży poszliśmy odwiedzić kolejny cenot Azul. Nie zachwycił mnie specjalnie – zwykłe jezioro. Tyle, że ze skalnym urwiskiem. Igor uświadomił mi, że jest głęboki jedynie 90m! No i znowu moja psycha zaczęła pracować. Zawsze do wody schodziłam z brzegu, zawsze widziałam dno. Krótka „medytacja” pozwalająca opanować drżenie serca i już byłam w wodzie. Przyjemności z kąpieli w przejrzystej na kilkanaście metrów wodzie, w temperaturze powietrza ok. 40 st. nie da się opisać. Mogę tylko gorąco polecić.