Ten dzień nie nastrajał pozytywnie. Co chwila padał deszcz, ale dzięki kurtce z Gore Texu mogłem jako tako znieść te niezbyt sprzyjające warunki. Tego dnia po raz pierwszy nocowałem u zupełnie obcych ludzi. Po prostu zapukałem do drzwi prosząc o schronienie. Miałem nie lada problem, aby wytłumaczyć o co mi chodzi, bo moja znajomość niemieckiego jest raczej mierna. Dostałem jednak pokój i to za darmo. Nazajutrz zwiedzam jaskinie Dachstainhöhlen. Bilet był drogi, jak na moją kieszeń, ale warto było to zobaczyć. Szczególnie polecam Raisenhohle - jedną z nielicznych jaskiń lodowych. Jej piękno jest urzekające. Natomiast Mamuthohle to wielki tunel. Brak tu jakichkolwiek nacieków, a więc nie jest zbytnio interesująca. Później zwiedzam przepiękne miasteczko Hallstatt, urzekające wąskimi uliczkami i ciekawym budownictwem.
Wspominałem wcześniej o dokuczającym bólu w prawym kolanie. Teraz zaczyna mnie boleć także lewe. Mam czarne myśli. Jedynym pocieszeniem jest to, że rana na biodrze już wyschła i mi nie dokucza. Jadę w kierunku Jeziora Bodeńskiego. Po drodze zwiedzam Lichtensteinklamm. Warto było wydać 30 ATS, aby to zobaczyć. Wąwóz ten wywarł na mnie większe wrażenie niż ostatnio zwiedzane jaskinie. Na trasie korzystam z dróg rowerowych - bardzo dobrze oznaczonych, biegnących z dala od głównej szosy. Spotykam dziesiątki cykloturystów, czasami w dość zaawansowanym wieku.
Z reguły jadą na rowerach trekingowych, a bagaż jest umieszczony w jednej dużej, tylnej sakwie. Wracam na główną drogę, bo szosą jedzie się łatwiej, a przede wszystkim szybciej. Przeważnie droga rowerowa ma gorszą nawierzchnię (czasami gruntową) i więcej trzeba podjeżdżać. Jednym mankamentem jazdy główną drogą jest spory ruch samochodów i bardzo tu popularnych motocykli. Nie jest to przyjemne, gdy kilku szalonych motocyklistów przejeżdża koło mnie z prędkością ponad 100 km na godzinę, robiąc przy tym mnóstwo huku. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić, tym bardziej, że wielokrotnie pozdrawiają mnie klaksonem, światłami, czy też podniesionym kciukiem. To samo spotyka mnie ze strony "samochodziarzy". Tu "sakwiarzy" się szanuje.
Drogą dla rowerów dojeżdżam do Krimmler Wasserfalle. Rower zostawiam na dole i pieszo docieram do najwyższego punktu (około 500 m przewyższenia) tego systemu wodospadów. Wzbudzam podziw wśród mijanych turystów, bo bez śladu zmęczenia wbiegam na górę. Widoki po drodze niczego sobie. W oddali Gerlospass - pierwsza poważniejsza przełęcz na mojej drodze (1528 m n.p.m.). Po zdobyciu przełęczy mój wysiłek nagrodzony zostaje wielokilometrowym zjazdem. Następnego dnia docieram do Innsbrucka. Zwiedzam piękną starówkę (szczególnie warto zobaczyć Keiserkriche) i czuję się prawie jak atrakcja turystyczna, bo co chwilę ktoś podchodzi do mnie, pyta się o dokąd jadę i życzy powodzenia.
Następny dzień to test mojej wytrzymałości. Ponad 60 km pod przełęcz Arlberg (1800 m n.p.m.). Mimo odpowiedniego odżywiania i "nawadniania" czuję narastające zmęczenie. Kilka kilometrów przed przełęczą w St. Anton siadam na jakiejś ławce, aby zregenerować siły. Zaintrygowany moim rowerem właściciel pobliskiej posesji zaprasza mnie na herbatę i mały poczęstunek. W takich przypadkach myślę, że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Następnego dnia wspaniałymi drogami rowerowymi docieram do jeziora Bodeńskiego, ale wcześniej odwiedzam miasto Bludenz, gdzie znajduje się fabryka czekolady "Suchard". Robię rundkę wokół niej, wdychając przemiły zapach.
Później w mieście Feldkrich, w parku zaczepia mnie miejscowy lekkoduch. Dużo mówi, ale rozumiem tylko tyle, że kiedyś był kolarzem i życzy mi powodzenia. Po chwili przynosi mi pęczek rzodkiewek i butelkę piwa. Bez komentarza...
W Bregencji, w biurze informacji turystycznej pytam o ceny noclegów w tym mieście. Wybieram kemping , tym bardziej że chcę tu zostać na dwie noce. Nazajutrz chciałem objechać dookoła jezioro Bodeńskie, ale burza pokrzyżowała mi plany, więc ruszam do kraju Wilhelma Tella.