Następnego dnia gospodarz, u którego nocowaliśmy zabrał nas na plażę położoną 15 kilometrów od miasta. Było warto, bo ta opuszczona laguna zachwyciła nas krystalicznie czystą wodą o przejrzystości około 20 metrów (!!!) i temperaturze około 25 C. Około 100 metrów od brzegu znajdowała się rafa koralowa i to zaledwie pół metra od powierzchni wody. Zachwycający widok. Pobyt w tym miejscu, jak się później okazało miał wielki wpływ na moją obecną fascynację nurkowaniem swobodnym, czyli na wstrzymanym oddechu.
Dwa dni później w drodze do miasta Pinar del Rio zwiedzamy dwie jaskinie w okolicach Vinales. Pierwsza z nich Cueva del Indio jak nazwa wskazuje była kiedyś zamieszkana przez Indian. Dzisiaj można przejść się w niej kilkaset metrów i przepłynąć łódką 400 m. Druga jaskinia Cueva da San Miguel jest o wiele krótsza. Podsumowując — nic specjalnego. Za Vinales zaczęła się kręta górska droga z 15 kilometrowym zjazdem. Złapał nas obfity deszcz, co dało efekt w postaci upadku Mariana na zakręcie. Na szczęście skończyło się na otarciu łokcia i biodra oraz drobnych dziur w sakwach. Zaraz stanął mi przed oczami mój wypadek w Alpach…
Wjeżdżając do Pinar del Rio zastanawialiśmy się gdzie znajdziemy jakiś sensowny nocleg. Pomogli nam miejscowi chłopcy, którzy zaprowadzili nas do pensjonatu, który miał oficjalną licencję na udostępnianie noclegu obcokrajowcom. Dom był bardzo stary, ale utrzymany w dobrym stanie. Stare meble i ogólnie klimat wczesnych lat XX wieku. Te lata pamiętali też właściciele pensjonatu, którzy rozbrajali nas swoim spokojem, a raczej flegmatyzmem. Chyba ponad godzinę zabrało panu starszemu wykaligrafowanie naszych danych w książce meldunkowej. Ja poddawałem się tym torturom, a Marian i Andrzej zdążyli się w tym czasie wykąpać i przekąsić co nieco.
Rano krążąc po mieście w poszukiwaniu drogi wylotowej, wjeżdżamy jakąż drogą pod prąd wprost na milicjantów. Zatrzymują nas i na wysokości zadania staje Andrzej, który używając sobie tylko znanego języka tłumaczy milicjantom, że ktoś z miejscowych polecił nam jechać tą drogą. Puszczają nas, bo widzieli, że się nie dogadają.
Wpadamy na główną drogę w stronę Hawany, ale celowo nie jedziemy autostradą, która prowadzi w tym samym kierunku. Jednak gdzieś po drodze w jakiejś miejscowości i tak wjeżdżamy na autostradę, zmyleni drogowskazami jednoznacznie nakazującymi nam jechać tą drogą na Hawanę. Trochę nie pewni na początku wjeżdżamy na autostradę, ale po chwili widzimy, że jedzie na niej konna furmanka. No to i my nie będziemy mieć problemu z milicją.
Ukrop leje się z nieba, a wiatr wieje prosto w twarz. Po drodze nie ma żadnego miejsca, gdzie można kupić coś do picia, nie mówiąc o żywności. A do Soroa – naszego celu na dzień dzisiejszy - daleko. 30 kilometrów przed Soroa zaraz przy autostradzie garstka autochtonów nieźle bawi się nad maleńkim wodospadem. Widać, że zabawę umila im trunek powstały w wyniku fermentacji cukru trzcinowego. Do Soroa dotarliśmy późno, walcząc na końcu z bardzo stromym dwukilometrowym podjazdem. Nazajutrz zwiedzany miejscowy park orchidei, w którym ponoć można zobaczyć 350 gatunków tych pięknych roślin, tym najmniejsze i największe na świecie.
Kawałek dalej jest malowniczy wodospad, u podnóża którego tworzy się niewielki basen krystalicznie czystej wody. Nie mogliśmy odmówić sobie kąpieli.