Następnego dnia w drodze do Hawany zahaczamy o Playa Majana. Aby się tam dostać musieliśmy zjechać kilkanaście kilometrów z głównej drogi. W końcu dotarliśmy na miejsce, którym czas zatrzymał się pewnie kilkanaście lat temu. Opuszczona wioska nad brzegiem morza. Kilkadziesiąt domów wskazuje, że kiedyś musiał być to znany ośrodek wypoczynkowy, a teraz tylko w dwóch domach widzieliśmy starszych chowających się przed niemiłosiernie piekącym słońcem. Poprosiliśmy o uzupełnienie wody w naszych bidonach. Okazało się, że nie ma tu bieżącej wody. Jest tylko woda odsalana - dość dziwna w smaku. Ale w obecnych okolicznościach przyrody nie ma co wybrzydzać.
Nazajutrz wjeżdżamy do Hawany. W stolicy można wreszcie spotkać sporo straganów z żywnością. Ciastka, kanapki… wszystko po 3-6 peso. Najadamy się tak, że ciężko wsiąść na rower.
W Hawanie panuje dziwne otępienie ludzi, lub raczej totalny spokój i beztroska. Przechodnie wchodzą na jezdnię bez spojrzenia czy nadjeżdża jakiś pojazd. Kierowcy potrafią zaparkować samochód w całkiem niezwykłym miejscu, np. na środkowym pasie trójpasmowej jezdni.
Wyjechaliśmy z Hawany zostawiając jej zwiedzanie na ostatnie dni pobytu na wyspie. Wjeżdżamy na autostradę, przeklinając ją później, bo po drodze nie ma żadnego miejsca, w którym można kupić coś do jedzenia. Jadąc w kierunku Varadero, wokół widzimy pola naftowe z charakterystycznymi żurawiami, ale czy tu jest jakaś ropa?
Późnym wieczorem docieramy do Playa Jibacoa, choć nie było łatwo znaleźć to miejsce. Szukając taniego noclegu najpierw trafiamy do ekskluzywnego kurortu, którego nie powstydziłoby się Saint Tropes. Oczywiście jedziemy dalej szukając kempingu El Abra, gdzie śpimy w przytulnym domku za 30USD zaraz obok basenu. Kemping utrzymany na wysokim standardzie ze sklepami, pocztą, itp.
Nazajutrz zahaczamy o znany kurort Varadero. Podziwiamy słyną plażę o srebrnym piasku, ciągnącą się po horyzont w jedną i drugą stronę. Wieczorem po zameldowaniu się w hotelu w Cardenas, ruszamy na pieszą wycieczkę po mieście. Zaczepiani jesteśmy co chwila, ale w przyjazny sposób. Miejscowi są ciekawi skąd jesteśmy. Dla wszystkich jesteśmy od razu przyjaciółmi (wołają do nas: Hallo, my friend) na ten jeden, przelotny moment. Na dłuższą metę jest o jednak bardzo uciążliwe. Pojawiają się też oferty sprzedaży marihuany i kokainy lub usług miejscowych piękności.
Nazajutrz jadąc w kierunku Zatoki Świń przejeżdżamy przez ogromne sady pomarańczowe. Ciągną się one kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż drogi i przynajmniej kilka kilometrów w głąb. Co jakiś czas widać specjalnie wybudowane bloki dla sezonowych pracowników. Teraz są puste, bo już sezon zbioru się skończył.
Około 10 km przed Zatoką Świń znajduje się wioska Boca de Guama, skąd popłynęliśmy 8 km kanałem do Laguna del Tesoro. Dopłynęliśmy do ośrodka wypoczynkowego Villa Guama, który jest popularnym celem podróży poślubnych. Ośrodek położony jest na kilkunastu wysepkach połączonych mostami. Ponoć w lagunie można złapać niezłe sztuki basów.
Spaliśmy w Playa Larga nad Zatoką Świń. Miejsce to zapisało się w historii pogromem desantu wojsk amerykańskich (200 zabitych, 1200 wziętych do niewoli, zestrzelonych 11 samolotów) 17 kwietnia 1961 roku (choć w rzeczywistości rzeczywistym miejscem inwazji była oddalona o 35 km na południe Playa Giron). Trudno teraz wyobrazić sobie te wydarzenia, bo nieziemski lazur wody w zatoce zachęca tylko do nurkowania.
Nocleg znaleźliśmy u sympatycznych pań, które na kolację zaserwowały nam ogromne i przepysznie przyrządzone langusty. Do tego kilka innych dań, mnóstwo owoców. Szok po prostu. A to wszystko tylko 10 dolarów od osoby.
Nazajutrz po 15 kilometrach zatrzymujemy się na kąpiel w Cueva de los Peces. To cenot (zalana wapienna jaskinia) o głębokości 70 metrów. Świetne miejsce do nurkowania swobodnego w otoczeniu pięknych ryb.
Dalej w drodze do Playa Giron mijaliśmy tysiące krabów przechodzących przez jezdnię. Tysiące z nich zginęło też pod kołami samochodów, co powodowało, że pobocza jezdni miały czerwonawy kolor od zmielonych pancerzy, a powietrze przepełniała nieznośna woń krabowego suszu, prażonego na asfalcie rozgrzanym do kilkudziesięciu stopni Celsjusza.
Ostatnie kilometry tego dnia są pechowe. W moim rowerze pęka jedna z podpórek bagażnika i szprycha w tylnym kole, na szczęście nie od strony kasety. Szprychę wymieniam i centruję koło, a bagażnik reperuję drutem, przytwierdzając pękniętą podpórkę do sąsiedniej. Da się tak jechać, ale bagażnik już nie ma takiej sztywności jak poprzednio, a zespawać się tego nie da, bo znaleźć tutaj warsztat spawający aluminium graniczy z cudem.
Następnego dnia w Cienfuegos zwiedzamy niesamowitej urody cmentarz Cementerio la Reina, po którym oprowadza nas miejscowa babcinka. Wsłuchujemy się w potok wypowiadanej przez nią po hiszpańsku historii tego miejsca (oczywiście prawie nic z tego nie rozumiemy) i… mrużymy oczy oślepieni promieniami słońca odbitymi od białych marmurów nagrobków.