Nazajutrz dosyć wcześnie rano, jak dla mnie (7:00), pożegnałem się z Oblatami i z Markiem, wsiadłem na rower i skierowałem się na wschód. Chciałem przejechać 140 km wiedząc, że nie będzie to bułka z masłem. Co prawda Antananarivo leży na płaskowyżu, więc posuwając się na wschód zjeżdżałem, ale podjazdów było też sporo tego dnia, tak że suma sumarum muszę powiedzieć, że tego dnia przebyte kilometry czułem nie tylko w nogach. Po dotarciu na miejsce noclegu byłem „lekko” padnięty. Potęgowało to też doskwierające cały dzień słońce i 400C upał. Po 9 godzinach jazdy dotarłem na miejsce i znalazłem hotel, najdroższy w jakim spałem na Madagaskarze. Nocleg kosztował 68000 FM. Mimo tego postanowiłem zostać tam dwie noce by zwiedzić Park Narodowy d'Andasibe - Mantadia. Bilet musiałem i tak kupić trzydniowy, więc mogłem zostać dzień dłużej i porządnie powłóczyć się po Parku, choć wiadomo - rowerzystę gna do przodu!
Wieczorem poszedłem zjeść posiłek, ale okazało się, że przegięli z cenami! Zresztą prawie wszystkie knajpy, bary, hotele prowadzą Chińczycy lub Pakistańczycy. Wiedzą, że zjeżdża się tutaj mnóstwo obcokrajowców, więc jest to argument by ceny były odpowiednio wysokie. A można spotkać tutaj Australijczyków, Francuzów, Anglików, Kanadyjczyków... Niektórzy z nich mieli taki sprzęt fotograficzny, że zwalał mnie z nóg. Tak, że chcąc zaoszczędzić ok. 5 dolarów zjadłem kanapkę i poszedłem spać nieco głodny. Następnego dnia raniutko szybko wyskoczyłem po tamtejsze pieczywo, a że byłem głodny, więc pochłonąłem wszystko na sucho. Nie jestem typowym Poznaniakiem - oszczędzać! - ale płacić ileś pieniędzy za coś, co nie jest ich warte, przekraczało moje i chęci i możliwości finansowe. Wspominałem wcześniej o trudnościach z kasą. Na ten wyjazd miałem ok. 800 USD z nadzieją, że mi to wystarczy. Nie uważałem za stosowne pozbywać się ich bezmyślnie.
O 7:00 rano meldowałem się już pod bramą parku, gdzie można było wynająć przewodnika. Za bilet wstępu trzeba było zapłacić 50000 FM. Wynajęcie przewodnika (następne 60000 FM) było konieczne nie tylko dlatego, że sam łatwo bym zabłądził w tej plątaninie ścieżek. Przewodnik wie jak znaleźć lemury, pokaże to, co jest warte zobaczenia i potrafi podać nazwę wszystkiego co nas interesuje. Przewodnicy to zresztą jedyni ludzie na Wyspie mówiący w języku angielskim. Możliwe jest wybranie trasy. Ja oczywiście, mimo że akumulatory miałem trochę rozładowane, zdecydowałem się na najdłuższą wycieczkę zwaną Grand Course - która trwała 5 godzin. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony tym jak wygląda busz: plątanina drzew, lian, drzewiastych paproci i mnóstwa innych roślin.
Zobaczyłem tu również kilka gatunków orchidei. Na chwilę zostałem sam - przewodnik poszedł szukać lemurów. Napotkaliśmy całą rodzinkę z niedawno urodzonym niemowlęciem. Były to Indri - największe lemury osiągające do 7 kg wagi. Niestety siedziały wysoko na drzewach. Po pewnym jednak czasie zeszły, a raczej zeskoczyły na niżej położone gałęzie i miałem okazję pstryknąć kilka zdjęć. Dysponowałem aparatem Canon EOS 50E z obiektywem 28-200 mm, który na wyprawie doskonale się sprawdził, ale w takich przypadkach jak opisany wyżej, wypadałoby mieć: teleobiektyw 400 mm (najlepiej z zoomem 100-400 mm. Do fotografowania przyrody przydałby się jeszcze obiektyw makro 90 mm. Niestety jadąc na wyprawę, której głównym celem nie jest fotografowanie, nie można sobie na to pozwolić - to wszystko waży. Targaj to ze sobą, jak każdy kilogram czuje się w nogach!
W parku można było znaleźć wiele endemitów (tzn. gatunków nie występujących w innych miejscach na świecie). Przewodnik pokazał mi kilka gatunków trzycentymetrowych żab. Niektóre są przepięknie zabarwione. Samiec jednego gatunku jest czerwony, a samiczka zielona w czerwone kropki. Występuje tutaj też niesamowity pająk o odwłoku w kształcie rombu i szerokości 4 razy większej od swojej długości. I wyżej wspomniane orchidee, których na Madagaskarze jest około 1000 gatunków. Widziałem i sfotografowałem też niesamowitego chrząszcza - żyrafę, nazwanego tak ze względu na swoją budowę.
Samiec tego owada ma długą szyję mniej więcej takiej długości jak odwłok. Spotkać można też rajskiego ptaka, a podczas nocnej wędrówki po parku - pięknego zimorodka. Spokojnie śpi sobie na gałęzi nie zważając na błyski fleszy. Kameleony zobaczyć można było dopiero w nocy, bo wtedy zrzucają barwy ochronne i stają się jednobarwne: jasnozielone lub jasnobrązowe. Miałem okazję zobaczyć dwa kameleony: jeden mający 40 cm długości, drugi niewiele ponad 5 cm. Są to wymiary dorosłych osobników. Natomiast z ponad 150 gatunków występujących na Madagaskarze największy ma 60 cm długości, a najmniejszy 3 cm i jest jak inne kameleony z rodzaju Brocessia gatunkiem naziemnym. Śpią na końcach gałęzi chroniąc się w ten sposób przed atakiem węży. Wbrew obiegowej opinii kameleony nie zmieniają barwy dostosowując się do otoczenia, ale dają w ten sposób wyraz swym emocjom. Całą paletę barw można zobaczyć, gdy dwa kameleony walczą o samiczkę; od kolorów zielonych, żółto-czerwonych, niebieskich i brązów, aż po kolor czarny u pokonanego rywala! Co ciekawe kameleon łapiąc owada potrafi wyrzucić język w ciągu 0,04 sekundy na odległość równą prawie długości swego ciała!
Podczas takich nocnych wypadów przydaje się „czołówka”- latarka na głowę. Pozwala na swobodę ruchów i bezstresowe posługiwanie się aparatem fotograficznym, czy kamerą. Urządzenie to przydało się również podczas nocnej jazdy rowerem. W czasie kiedy byłem na Madagaskarze czyli październik - listopad, dzień kończy się o godzinie 17:00 i robi się ciemno.