W Soanierana - Ivongo wynająłem „dłubankę" (zwaną tutaj pirogiem) z wioślarzem, i przepłynąłem rzekę. Od tego momentu droga stała się nieciekawa. Było dużo piasku uniemożliwiającego czasami jazdę rowerem. Przez kilka kilometrów prowadziłem rower po wydmie. Brzegi małych rzek połączone były drewnianymi mostami, po których nie można było przejechać, bo wyglądały jak ten na zdjęciu. Mostki te były dość leciwe i niektóre deski rozlatywały się pod nogami.
Na dużych rzekach nie było mostów, więc jeszcze trzy razy przeprawiałem się pirogiem, by w końcu po 60 km całodniowej podróży znaleźć się w wiosce Anove. Znajdował się w niej hotel jakiego u nas próżno szukać. Połowa chaty to właśnie hotel z jednym łóżkiem, druga część - mieszkanie właścicieli. Brak prądu i wody. Na pytanie: „Aiza miszi kabine?”, co znaczy: „Gdzie jest toaleta?”, właściciel wykonał ruch ręką wskazujący, że mogę się przejść nad ocean, albo w najbliższe krzewy. Jednak niedogodności te rekompensowała gościnność i sympatia Malgaszy, a także możliwość obserwowania bawiących się, roześmianych dzieci.
Miałem też okazję pomóc młodym chłopakom, którzy podeszli do mnie z prośbą o pożyczenie pompki do napompowania piłki. Wytłumaczyłem im, że będzie z tym problem, ponieważ bez jakiejś rurki ta pompka nie nadaje się do pompowania piłek. Ale od czego Malgasz ma głowę, jak nie od dobrych pomysłów (można zaryzykować stwierdzenie, że prawie takich jak Polacy). Znaleźli kawałek rurki, napompowali piłkę i byli wniebowzięci! Po kąpieli w rzece usiadłem sobie przed hotelem by popstrykać kilka zdjęć bawiącym się dzieciom.
A gdy zapadł zmrok podziwiałem niesamowicie ugwieżdżone niebo. Widok jest naprawdę niesamowity! Widać dokładnie każdą gwiazdkę, a jest ich tyle, że człowiek czuje się jakby był w planetarium. Droga Mleczna jak na dłoni!
Kolejny dzień był jeszcze cięższy. Pokonanie 70 km drogi zajęło mi 12 godzin! Po drodze znowu dwie przeprawy pirogiem przez rzekę i jeden zawalony most. Robotnicy pracujący przy jego naprawie pomogli mi przedostać się na drugą stronę. Oczywiście musiałem zapłacić tzw.: „kadu” czyli datek. Później droga zrobiła się koszmarna. Skończył się pasek i zaczęły się kamienie, a droga zrobiła się pagórkowata. Gdzieniegdzie pojawiło się laterytowe błoto, skutecznie zaklejające opony i pedały SPD. Nie wiem ile kilometrów prowadziłem rower, bo straciłem rachubę czasu i przestrzeni.
Było to na pewno ponad 20 kilometrów, które na długo zostaną mi w pamięci. Zmagałem się z moją psychiką, popadając w coraz większą depresję. Zmagałem się z bólem mięśni, szczególnie rąk - nieprzyzwyczajonych do pchania takiego ciężaru (40 kg) pod górę. No i walczyłem z upływającym czasem. Nadchodził wieczór, a ja miałem jeszcze spory odcinek drogi przed sobą. W końcu gdy dotarłem do Mananary byłem zupełnie wyczerpany. Gdy przyjechałem do hotelu zapadł zmrok. Zdjąłem tylko buty, „walnąłem” się na łóżko i zasnąłem snem kamiennym. Nazajutrz stwierdziłem, że dalsza podróż po takiej drodze nie ma sensu. Zmieniłem więc plan wyprawy i postanowiłem wrócić do Antananarivo i pojechać na południe. Wsiadłem na pokład samolotu i poleciałem do Tamatave. Tego dnia była okazja, by bez problemów załadować na pokład rower. Taki ATR lata tu raz na tydzień. Mniejsze samolociki latają częściej, ale zabierają ze sobą tylko kilka osób. Z Tamatave dotarłem do Antananarivo po sześciogodzinnej podróży minibusem. Miałem tym samym okazję jeszcze raz przyjrzeć się krajobrazom widzianym przed dwoma tygodniami. I tak zakończyła się pierwsza część mojej wyprawy.