Nazajutrz pedałowałem 200 kilometrów do miasta Ambositra (wym. ambuszcza). Pierwsza połowa drogi była niczym bułka z masłem. Płasko. Spotkałem na trasie dwóch Kanadyjczyków, z równie obładowanymi rowerami jak mój, ale nie mogli mnie dogonić. Czułem w sobie nową moc, aż do chwili gdy znów zaczęły się podjazdy i pagórki. W pewnym momencie zerwała się potworna ulewa. Krople deszczu były tak wielkie, że ich uderzenie powodowało ból jak gdyby bił grad! Na szczęście do najbliższej wioski miałem kilkaset metrów. Zatrzymałem się pod dachem jednego z domów i postanowiłem przeczekać ulewę. Po pół godziny wszystko wokół pływało, a ja zacząłem się zastanawiać czy jestem w stanie dzisiaj dotrzeć do Ambositra - czyli miasta w którym na pewno znajdę jakiś hotel. „Do zrobienia” zostało mi jeszcze 40 kilometrów. „Co tam 40 kilometrów!” - mogłoby się wydawać, ale pozostaną mi one na długo w pamięci!
Gdy po jakiejś godzinie przestało padać, nacisnąłem na pedały ile sił w nogach. Ale nie dość, że co jakiś czas deszcz powracał (na szczęście o wiele słabszy), to podjazdy stawały się coraz bardziej strome. A do tego nieubłaganie zbliżał się zmierzch. Opadałem z sił. Byłem wściekły na siebie, że nie postanowiłem zatrzymać się na nocleg kilkanaście kilometrów wcześniej. Nie przypuszczałem wtedy, że płaska droga przerodzi się w taką stromiznę. Byłem też wściekły, że było mi zimno i że pada i w ogóle na wszystko byłem zły. Na jednej z przełęczy wzmocniłem się ciepłym posiłkiem i zebrałem siły by pokonać pozostałe 21 kilometrów. Jednak psyche wcale mi nie pomagała. Musiałem staczać ze sobą walkę i namawiać siebie do wykrzesania resztek sił. Zaczęło się robić ciemno. Włączyłem tylne światło, by coś mnie nie rozjechało i jechałem tak, aż zapadły kompletne ciemności. Założyłem czołówkę, lecz deszcz i lekka mgła powodowały, że widoczność była bardzo słaba. O mało co, a wygrzmociłbym się na stercie piachu leżącej na połowie drogi. Uff! Serce mocniej zabiło. Gdy dotarłem do miasta byłem kompletnie wykończony. Jakiś Malgasz zaczepił mnie pytając, czy szukam noclegu. Skinąłem głową i po chwili znalazłem się w przytulnym hoteliku. Przywitał mnie tutaj Chińczyk - właściciel hotelu - w bardzo dobrym humorze, spowodowanym pewną dawką rumu. Po pewnym czasie mi się też trochę udzieliło. Zjadłem porządną jajecznicę - moje marzenie, bo od kilku dni „chodziły za mną” jajka. Chyba coś z tą jajecznicą było nie tak, bo następnego dnia żołądek mi wysiadł. Nie miałem sił by zmagać się z pagórkowatą trasą. Jadąc dalej co chwilę kładłem się pod drzewem. Doczłapałem się po 85 kilometrach do jakiegoś miasteczka. Po znalezieniu hotelu, wziąłem leki i po pewnym czasie kryzys rozszedł się po kościach. Czemu nie pomyślałem o tym wcześniej!!!
Rano nie spiesząc się dojechałem do wsi Ranomafana, w której miałem zostać dwa dni. Planowałem zwiedzić znajdujący się tutaj Park Narodowy. Zanim jednak tu dotarłem musiałem zmierzyć się z 30 kilometrowym odcinkiem gruntowej, kamienistej i błotnistej drogi. Nawierzchnia była tak paskudna, że nie dało się jechać szybciej niż 15 km/godz.
Nazajutrz do bram Parku dotarłem samochodem. To co kierowca wyrabiał na tej dziurawej drodze, jest nie do opisania! Przed parkiem czekała na mnie przewodniczka. Zdjąłem z butów bloki do pedałów, by łatwiej stąpać po śliskich kamieniach. Znowu oglądałem lemury i inne stworki. Ponieważ byłem w krótkich spodenkach, to co chwila wyciągałem sobie z nóg małe pijawki. Te stworzonka żyją na roślinach i czekają na żywicieli. A że codziennie pada tu deszcz, to wilgoci potrzebnej im do życia nie brakuje (jak również krwi vazahów). Napstrykałem zdjęć i zmęczony kilkugodzinną udałem się do sanatorium znajdującego się w wiosce. Jest to jeden z dwóch takich obiektów znajdujących się na wyspie. Ranomafana znaczy „gorąca woda” i właśnie w takiej wodzie o zapachu siarkowodoru wygrzałem swe zbolałe mięśnie i nadwerężony żołądek. Co za ulga! Zaliczyłem jeszcze nocną wędrówkę po Parku. Udało mi się spotkać i sfotografować prześlicznego lemura myszowatego (Microcebus rufus) i cyweta prążkowanego (fossa fossa) - coś podobnego do naszego lisa.
Następny dzień nie zapowiadał się ciężko. Do przejechania miałem tylko 65 kilometrów - chciałem dotrzeć do polskich misjonarzy. Pojechałem do Fianarantsoa i jak zwykle spotkałem się z ciepłym, serdecznym przyjęciem. Była tam spora grupka misjonarzy z różnych zgromadzeń. Przyjechali w odwiedziny do Kamilianów. Dzięki nim nasłuchałem się wiele ciekawych rzeczy o Madagaskarze. Z jednego noclegu zrobiły się dwa, bo przypomniałem sobie, że muszę wymienić pieniądze. A że była akurat niedziela, to nie sposób było dokonać takiej transakcji. W poniedziałek rano urzędnik w banku miał wielki spokój (zupełnie jak u nas) - kilkanaście minut załatwiał każdego petenta chodząc od jednego przełożonego do drugiego. Byłem czwarty w kolejce i myślałem, że mnie zaraz szlag trafi, bo bałem się żeby ktoś nie „buchnął” mi roweru! Ale... tu obowiązuje zasada stoickiego spokoju. Czas płynie wolno i po co się spieszyć - uważają Malgasze.
Pożegnałem się z misjonarzami i ruszyłem dalej na południe.