Przed jazdą dalej postanowiłem zwiedzić wyspę Sainte Marie. Żeby się tam dostać trzeba było w ciągu 2,5 godziny niewielką łódką pokonać 30 km. Prawie nabawiłem się choroby morskiej! Wypłynęliśmy z małego portu znajdującego się na rzece, która w miejscu w którym wpływała do oceanu tworzyła 1,5 metrowe fale! Rejs łódką, która zamiast czterech osób przewoziła ich czternaście, był horrorem! Na wyspie szybko znalazłem hotel. Bungalow bez prądu, ale za to nad samym oceanem i z prysznicem. Nazajutrz bez bagażu pojechałem zwiedzać wyspę. Najpierw dotarłem do jaskini d'Ankarena, gdzie kotłowały się wielkie nietoperze „owocojady”. Po drodze zahaczyłem o miejscową atrakcję - cmentarz piratów. Swego czasu zresztą wyspa ta była centrum piractwa na całym Oceanie Indyjskim. Wracając stwierdziłem, że kawałek przed rowerem piasek dziwnie się rusza. Zatrzymałem się, ale nic nie zobaczyłem. Dopiero po chwili z maleńkich dziurek w ziemi zaczęły wychodzić dość dziwnie zbudowane, małe kraby. Jedną parę szczypiec miały nieproporcjonalnie dużą i stale nią kiwały. Wyglądało to tak, jakby do czegoś mnie zachęcały, tzn. kiwały tymi szczypcami w sposób, jaki my kiwamy na kogoś mówiąc: chodź!
Następnie skierowałem się na północ wyspy. Większość drogi była typowo górska - kamienie i błoto. Toteż wiele wysiłku kosztowało pokonanie 40 kilometrów. Po drodze jeszcze złapałem gumę, ale dzięki podręcznemu zestawowi McGivera dziurę załatałem szybko. Wreszcie odpoczynek na pięknej plaży i powrót do hotelu. Jazda na maksa, bo trzeba zdążyć przed zmrokiem (godzina 17:00).
Następnego dnia miałem opuszczać Wyspę Świętej Marii, ale łódź nie przypłynęła. Tam tak jest - gdy nie ma pełnej obsady, to dany środek lokomocji nie rusza! Widocznie mało było chętnych na kurs na wyspę. Dopiero następnego dnia dotarłem do Soanierana - Ivongo, inną łódką i znacznie bardziej wygodną.