Dookoła Alp 1995 Japonia 1996 Dookoła Polski 1997 Madagaskar 1998 Wielki Kanion 1999 Kuba 2001 Meksyk, Belize, Gwatemala 2005 Sri Lanka 2006 Krym, Mołdawia, Rumunia 2008 Korsyka i Sardynia 2009 2021 2022 2023 Sorry, your browser does not support inline SVG.
Tsiafajavona

Druga część wyprawy zaczęłaby się fatalnie, gdyby nie pomoc ojca Romana ze Zgromadzenia Oblatów. Wsiadł do samochodu i wyprowadził mnie z miasta na rogatki, skąd dalej na południe prowadziła już tylko jedna droga. Myślę, że nie sposób byłoby trafić tu bez jego pomocy. Zawiłość sieci dróg w Antananarivo wprawiła mnie w osłupienie, a do tego występuje tu kompletny brak drogowskazów. Zanim jednak wydostałem się ze stolicy trzeba było pokonać spory poranny korek przed jednym z mostów. Mimo, że była dopiero godzina 7:00, to ruch na drogach był już okropny. W końcu wydostałem się z tego zgiełku i mogłem odetchnąć pełną piersią. Mijane krajobrazy były trochę inne niż te, które widziałem podczas ostatnich dwóch tygodni.

Tu na płaskowyżu domy były bardziej solidne, budowane z czerwonej cegły. A co do cegieł, to robi się je ręcznie z gliny pozyskiwanej z pól ryżowych. Po wysuszeniu na słońcu układa się je w specjalne kopce, pod którymi podpala się węgiel drzewny - jedyny dostępny opał na Madagaskarze.

Siedemdziesięciokilometrowy odcinek do Ambatolampy pokonałem bez trudu nie licząc kilku litrów potu wyciśniętych ze mnie przez 40 oC upał. Znowu doskwierał brak cienia. Pola ryżowe nie robiły takiego wrażenia jak na początku wyprawy. Za to gdy zobaczyłem dwóch rowerzystów siedzących na poboczu, serce mi mocniej zabiło. Było to małżeństwo z Belgii, podróżujące trekingami dopiero trzeci dzień. Jak przystało na „starego wyżeracza” dałem im kilka rad. Przede wszystkim odradziłem im zapuszczania się na rowerach w boczne, niepewne drogi.

W Ambatolampy znalazłem świetny hotel prowadzony przez Amerykanina, który poślubił Malgaszkę. Wieczorem zdjąłem wszystkie niepotrzebne rzeczy (czytaj: bagażniki) z roweru, by przygotować się już do następnego dnia. Postanowiłem wjechać na trzeci pod względem wysokości szczyt na wyspie: Tsiafajavona 2643 m n.p.m. Na początku za żadne skarby nie mogłem się nauczyć prawidłowej wymowy tej nazwy. Ale w końcu za którymś razem czafadżuna utkwiła mi w pamięci.

Nie mogę się tutaj powstrzymać od wtrącenia kilku słów na temat malgaskiej wymowy i nazewnictwa. "O" wymawia się jak "u", "y" jak "i", "j" jak "dż", do tego 2/3 nazw wiosek i miast zaczyna się na "Antana". Natomiast wszystkie męskie imiona zaczynają się na literę "r".

Wróćmy jednak do opisu wyprawy. Obudziłem się po 6:00, kiedy słońce właśnie wychylało się zza wzgórz. Załadowałem do plecaka żywność i wodę, niezbędną odzież, zestaw małego McGivera i pomknąłem na swym „rumaku” jak dzikus. Wjechałem na laterytowy trakt i po kilku kilometrach na skrzyżowaniu miałem dylemat, gdzie jechać. Przypadkowo napotkani Malgasze wytłumaczyli mi, że muszę skręcić w lewo, więc pomknąłem pod górę. Dopiero po kilku kilometrach wspinaczki doszedłem do wniosku, że coś jest nie tak. Na mój zmysł orientacji nie narzekam, a mówił mi on, że oddalam się od szczytu. Spojrzałem na mapę - mówiła to samo. Wróciłem więc na skrzyżowanie. Malgaszy już nie było, ale znalazłem właściwą drogę. Wjazd był i łatwy i ciężki. Łatwy - bo droga była w bardzo dobrej kondycji, utrzymana jak dobre szlaki górskie. A ciężki - ponieważ było bardzo stromo, a mój plecak trochę jednak ważył. Mozolnie i powoli piąłem się na górę. Na wysokości około 2300 m n.p.m. zrobiło się kamieniście i kilkaset metrów rower jechał obok mnie. Potem płaska droga prawie na sam szczyt. A jakie widoki po drodze! Miodas! Sto metrów przed szczytem rower trzeba było wziąć na ramię i wspiąć się po paskudnie stromym stoku. Na wierzchołku tej świętej góry znajdował się ułożony z kamieni ołtarz, na którym składa się ofiary ze zwierząt. Były jeszcze ślady świeżej krwi. Zjawił się też Malgasz. Wszedł tu boso! Zastanawiające.

Długo dochodziłem do siebie. Podjazd dał mi się we znaki. Zrobiła się 13:00 i trzeba było wracać. Zjazd był nieprawdopodobny! Rozpędziłem się do 65 km/godz, przeskakując nad wystającymi z ziemi kanałami do odprowadzania wody. Zjeżdżałem bez kasku (jakiekolwiek naśladownictwo jest nie wskazane) - adrenalina buzowała w żyłach. To lubię!!! Kiedy amoś pięknie pracował, ja zgubiłem bidon. Wróciłem się kilkaset metrów pod górę, ale przepadł. Mówi się trudno. Po powrocie do wioski zjadłem solidny obiad w knajpie. Głodny byłem jak wilk, bo już dawno skończyły mi się plecakowe zapasy żywności. Do tego jeszcze pyszne malgaskie piwko. Delicje! Po posiłku usiadłem w centralnym punkcie wioski i nakarmiłem mój aparat fotograficzny kilkunastoma ciekawymi zdjęciami.