Następnego dnia czym prędzej spakowaliśmy się, by zdążyć przed wiszącym w powietrzu deszczem, który i tak dał nam popalić tego dnia. Założyliśmy na siebie ubiory z wykonane z „Gamexu”. Po dłuższej chwili byliśmy mokrzy, gdyż „Gamex” chroni przed wiatrem, a nie jak nam się wydawało - przed deszczem. Mieliśmy co prawda nieprzemakalną i „oddychającą” odzież, ale nie chciało się nam grzebać w sakwach, bo zanosiło się na przejaśnienie. Jechaliśmy w deszczu jeszcze parę godzin. Po pewnym czasie zaczęło nami tak trząść z zimna, że do zapalenia płuc tuż, tuż. Postanowiliśmy poszukać noclegu, ale to nie takie proste. Do najbliższego miasta 10 kilometrów, a najbliższy tani nocleg kosztowałby nas 75 dolarów za osobę! Na taki luksus nie mogliśmy sobie pozwolić. Chyba w dziesięciu domach pytaliśmy się o nocleg lub chociaż udostępnienie suchego miejsca pod dachem. Bez skutku. Dzięki niesamowitemu zbiegowi okoliczności spotkaliśmy pana Shigeru Takayama, który mimo swego podeszłego wieku świetnie mówił po angielsku. Bardzo nas to zaskoczyło. Okazało się, że podczas II Wojny Światowej został internowany w Singapurze - wówczas kolonii brytyjskiej.
Na marginesie, Japończycy bardzo słabo znają język angielski. Ponoć uczą się go od przedszkola i kończąc studia mają problemy, by sklecić parę zdań. I to jest prawda. Nie zdziwiło mnie, że starsze pokolenie nie zna języków obcych, ale młodzież... Okazuje się, że uczeń szkoły średniej nie zna zupełnie podstawowych słów. Próbowałem dowiedzieć się, jakie są tego przyczyny. Po pierwsze Japończycy traktują język angielski tak, jak my dawniej język rosyjski. Uczą się, bo muszą. Ponadto gramatyka i wymowa angielska jest dla nich bardzo trudna, całkowicie odmienna od japońskiej. Ciekawostką jest, że Japończycy nie wymawiają „r”, a nawet nie słyszą różnicy między „r”, a „l”. Na dodatek w świadomości mają zakodowaną niechęć do posługiwania się obcym językiem. Nasuwa mi się tu porównanie z Francuzami.
Wróćmy jednak do pana Shigeru Takayama. Okazało się, że jest poważnym businesmanem i prezesem „Rotary Club”. Zaprosił nas do swego domu, w którym mogliśmy się ogrzać, wysuszyć i przenocować. Zadbał o nas jak o członków rodziny, a nawet w zaufaniu pokazał swe zbiory sztuki.
Później zastanawiałem się, dlaczego dla Japończyka problemem jest by kogoś obcego wpuścić na swój teren. I wywnioskowałem, że nie wynika to z ich wrodzonej niegościnności. Przyczyna tkwi w mentalności i tradycji. Po pierwsze, boją się obcych ludzi. Jeszcze gorzej, gdy gaijin (obcokrajowiec) puka do drzwi i coś od nich chce. Mimo, że potrafiłem po japońsku wyjaśnić o co mi chodzi, to wielokrotnie spotykałem się z odmową. A chciałem tylko rozbić namiot w pobliżu ich domu. Z reporterską ciekawością obserwowałem ich reakcje. W większości przypadków od razu mówili „yame”, co znaczy „nie” lub myśleli jakby nas gdzieś dalej wysłać, np. do sąsiada. Po drugie, w mentalności Japończyka głęboko zakorzeniony jest szacunek do cudzej własności i co z tego wynika własny dom jest dla niego świętością. Jednak, gdy zaproszono nas do środka, to wielokrotnie doświadczaliśmy niesłychanej gościnności.
Wróćmy jednak do opisu wyprawy. Po noclegu u pana Shigeru Takayama ruszyliśmy w kierunku Aizu Wakamatsu. Po drodze zwiedziliśmy Okawa Rhein. Malowniczy wąwóz i niebiański kolor wody w rzece - tak w kilku słowach można opisać to miejsce. W pobliskim sklepiku z pamiątkami zaobserwowałem niecodzienną osobliwość. W dużych, zamkniętych słoikach, wypełnionych do 1/3 cieczą, moczyły się żywe węże. Zainteresowałem się tym zjawiskiem i dowiedziałem się, że w ten sposób przygotowuje się specjalny rodzaj sake, stosowanego jako panaceum na różne dolegliwości i ponoć szczególnie wzmagającego potencję.
W drodze na północ trzeba było pokonać wiele trudności. Należała do nich płatna droga o jakże poetyckiej nazwie „Dolina Nieba”. Nie dość, że trzeba za wjazd zapłacić 90 jenów od roweru, to jeszcze stroma była niemiłosiernie. Na dokładkę poprowadzono ją prawie samymi graniami, aby można było podziwiać widoki.
Na marginesie, chyba tylko w Japonii spotkać można się z tym, że trzeba płacić za wjazd rowerem na taką drogę. Natomiast co się tyczy jakości dróg, to możemy tylko pozazdrościć. Roboty drogowe prowadzone są wzorowo. Pół kilometra przed nimi ustawione są znaki ostrzegające. Samo miejsce robót obstawione jest światłami regulującymi ruch na zwężonej odcinku drogi. W niektórych miejscach są nawet wyświetlacze pokazujące czas, jaki pozostał do zapalenia się zielonego światła. Bardzo często oprócz tych zabezpieczeń, na końcach robót stoją umundurowani funkcjonariusze i machają chorągiewkami lub świecącymi pałkami. Jeżeli przejeżdżaliśmy przez tunel, w którym prowadzono "wykopaliska", to specjalnie dla nas wstrzymywano ruch, abyśmy ze spokojem mogli wyjechać. Drogi są tam bardzo dobrze utrzymane. Przez 3000 kilometrów, jakie przejechaliśmy, nie widzieliśmy ani jednej dziury w jezdni!!! Nie mają one prawa się pojawić. Był moment, że w niemałe osłupienie wprawił nas widok trzech ludzi mierzących i fotografujących niewielką fałdę na jezdni. Jakby mało było tego luksusu, to jeszcze zawsze na ostrych zakrętach ustawione są lustra informujące o nadjeżdżających z przeciwka pojazdach. Do tego każdy odcinek drogi z minimalnie niebezpiecznym poboczem obstawiony jest barierkami. Każda droga jest doskonale oznakowana, tak że nie ma możliwości by się pogubić. Napisy są po japońsku i angielsku. Całe szczęście, bo z odczytywaniem znaków kanji mógłby być spory problem. Myślę, że komentarz jest tu zbędny.
W miejscowości Yonezawa weszliśmy do sklepu z rowerami górskimi. Rzadki to widok, bo z reguły japońskie sklepy rowerowe wypełnione są miejskimi bicyklami na lichym osprzęcie. Japończycy bardzo rzadko jeżdżą na rowerach dla przyjemności, czy sportu. Przez cały okres naszego pobytu w Kraju Kwitnącej Wiśni spotkaliśmy około 20 osób trenujących lub jadących na rowerze rekreacyjnie. Natomiast nie spotkaliśmy ani jednego turysty rowerowego, toteż nie dziwię się, że wzbudzaliśmy taką sensację. Nie znaczy to, że rower jest tam mało popularny. Wręcz przeciwnie. Miliony Japończyków używa tego środka transportu, szczególnie przydatnego w mieście. Jeżdżą nim po zakupy, do pracy, na stację kolejową. Na niektórych parkingach rowerowych mieści się kilka tysięcy jednośladów - tak do siebie podobnych, że czasami zastanawiałem się jak właściciel odnajduje swój pojazd. W miastach bardzo popularnym środkiem transportu są skutery, nie wspominając o samochodach, których są tu dziesiątki milionów. Tym samym drogi są bardzo zatłoczone.
Niektóre rodziny mają kilka samochodów. Zresztą kupno samochodu to żaden problem. Za średnią pensję można nabyć kilkuletnią, używaną Toyotę. W tym miejscu wypada jeszcze dodać, że w każdym mieście istnieje rozległa sieć dróg rowerowych. Z tym, że nie zauważyłem, aby były one specjalnie wydzielane z jezdni lub chodnika. Po prostu, po wszystkich chodnikach można jeździć rowerami.
W drodze do Sendai rozbiliśmy namiot na polanie nad rzeczką. Następnego dnia skąpałem się w niej w rzeczach. Chciałem nabrać wody do bidonu i na śliskim kamieniu wykonałem tzw. taniec Świętego Wita, zakończony zanurzeniem się w wodzie po szyję. Śmiechu było co niemiara. Całe jednak szczęście, że dzień był ciepły, więc odzież zdążyła na mnie wyschnąć. Nazajutrz dojechaliśmy nad Ocean Spokojny. Jechaliśmy pod wiatr, więc kilometry upływały powoli. Przejeżdżaliśmy przez wiele rybackich wiosek położonych z dala od ruchliwych dróg. Wszędzie unosił się niezbyt przyjemny, rybi zapach.
Wieczorem, jak zwykle, zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Trafiliśmy do państwa Chiba. Przyjęli nas niezwykle serdecznie, tak jak byśmy byli ich najbliższą rodziną. Szczególnie sympatyczny był gospodarz - 71 letni rybak. Jego żona jest mistrzynią Japonii w karaoke. Na czym polega karaoke? Najprostsze porównanie jakie mi się nasuwa to „Szansa na sukces”. Na ekranie telewizora pojawia się teledysk z tekstem piosenki. Z głośników płynie muzyka, ale bez wokalu. I śpiewaj duszo do woli! Jest to świetna zabawa i doskonały sposób na odreagowanie codziennych stresów. W każdym mieście można pójść do karaoke baru i pośpiewać przed większą publicznością lub można wynająć specjalny pokój na określoną ilość osób i wspaniale bawić się ze znajomymi.
Wróćmy do państwa Chiba. Nikt z tej rodziny nie znał języka angielskiego, ale gospodarz był bardzo inteligentny i porozumienie z nim nie sprawiało większego kłopotu. Przez cały czas myślał tylko jak mógłby nam w czymś pomóc. Zaproponował, że wypierze nasze rzeczy. Następnego dnia na śniadanie przygotował dla nas europejskie potrawy. Dał nam także pieniądze, których nie chcieliśmy przyjąć, ale powiedział, że obrazimy go jeśli ich nie weźmiemy. Na końcu obdarowano nas prezentami, a gospodarze stwierdzili, ze chcą być naszymi japońskimi dziadkami. Z żalem opuszczaliśmy tych ludzi, ale czas naglił.