Dookoła Alp 1995 Japonia 1996 Dookoła Polski 1997 Madagaskar 1998 Wielki Kanion 1999 Kuba 2001 Meksyk, Belize, Gwatemala 2005 Sri Lanka 2006 Krym, Mołdawia, Rumunia 2008 Korsyka i Sardynia 2009 2021 2022 2023 Sorry, your browser does not support inline SVG.
Fuji
Kilka kilometrów poza granicami miasta spotkaliśmy kilku kolarzy intensywnie trenujących na rowerach szosowych. Zabawnie wyglądali w kaskach, przypominających archaiczne kaski motocyklowe. Po drodze zachwyt wzbudzały piękne widoki przytłumione jednak w dużym stopniu przez smog. Dopiero pod wieczór, gdy słońce zaczęło zbliżać się do linii horyzontu, ukazał się ON - nasz pagórek - jak później stwierdził Sławek. Boski, majestatyczny Fuji-san. Serce zabiło mi mocniej. Oto patrzę na górę, o której myślałem przez tyle miesięcy. Do której spieszyliśmy się przez cały pobyt w Japonii. Z daleka niewiele można było dojrzeć. Jedno było pewne: na szczycie leży śnieg.

Ostatkami sił dotarliśmy do miasta Fujiyosida, gdzie zamierzaliśmy spędzić noc. Najpierw jednak trzeba było gdzieś zasięgnąć informacji. Zajęło to nam sporo czasu by w końcu dotrzeć na stację kolejową, gdzie znajdowało się biuro informacji turystycznej. O dziwo pani rozmawiała po angielsku. Dowiedzieliśmy się, że o tej porze (20 września) prawie wszystkie kempingi są zamknięte. Jest jeszcze jeden czynny: New Bridge Camping. Trzeba jednak jeszcze trochę popedałować nad jezioro Kawaguchiko. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy ten kemping. I tu spotkało nas małe zaskoczenie. Cały obiekt nie był oświetlony i nie zauważyliśmy żadnego namiotu. Coś tu nie gra - pomyślałem. Później okazało się, że to już nie sezon na nocowanie pod namiotem - tak przynajmniej uważali Japończycy. Stwierdziliśmy jednak, że tę noc spędzimy w innym miejscu - nad brzegiem jeziora. Była to najgorsza noc jaką spędziłem w Japonii. Położyliśmy się w takim miejscu, że przez całą noc, co chwila ktoś przechodził koło nas i nas budził. Dopiero nad ranem zauważyliśmy, że w pobliżu moczy kije wielu wędkarzy, a my położyliśmy się na ich ścieżce do WC.

Ranek był słoneczny, a powietrze czyste niczym łza, toteż Fuji-san jawił się w pełnej krasie. Postanowiliśmy zaatakować go dziś wieczorem. Pojechaliśmy na kemping. Zapłaciliśmy 2600 jenów i po rozpakowaniu zaczęliśmy przygotowywać nasze rowery do wspinaczki. Trzeba więc było zdjąć błotniki i bagażniki, a także zamienić opony szosowe na górskie (mieliśmy komplet składanych opon kewlarowych). Rozejrzeliśmy się po kempingu. Byłem zdumiony jego niskim standardem, nawet w odniesieniu do polskich warunków. Zapakowaliśmy wszystkie potrzebne rzeczy do plecaków, w tym odzież na każdą pogodę. Wszak na górze może nas spotkać załamanie pogody i chłód. Przygotowaliśmy odpowiednią porcję żywności. Po południu położyliśmy się spać, by odpocząć przed nocną wspinaczką. Plany pokrzyżował nam deszcz, który padał do rana. Nie było innego wyjścia: trzeba przełożyć wspinaczkę na jutrzejszy ranek. Pobudka o 6:00. Szybkie pakowanie i w drogę. Ranek był chłodny i nieprzyjemny. Chmury nisko wisiały nad głowami. Po zapłaceniu 320 jenów mogliśmy wjechać na drogę Subaru Line - prowadzącą do piątej stacji. Jaka stacja?- zapytacie. Otóż wywodzi się to z dawnych czasów, gdy pielgrzymi wchodzili na szczyt z miejscowości Fujiyoshida. Całą drogę wejściową podzielono na 10 stacji, w których zatrzymywano się na modlitwę i odpoczynek. Dziesiąta stacja znajduje się na samym szczycie. Do piątej stacji na wysokości 2305 m n.p.m. prowadzi droga asfaltowa. Dalej jest typowy górski szlak.

Gdy skończył się asfalt nacisnęliśmy mocniej na pedały, by dać upust swej energii. I w ten sposób o mało co nie wpadliśmy w przepaść. Rozpędzeni do sporej prędkości nie zauważyliśmy, że na zakręcie są kamienie i spory uskok. W ostatniej chwili naciskam na hamulce. Tylne koło ryje w wulkanicznym pyle. Rower wpada w poślizg, ale jakoś się na nim utrzymuję. Kilkadziesiąt centymetrów przed barierkami udaje mi się wyjść na prostą. Uff, udało się. Później, gdy spojrzałem w dół lekko się spociłem. Nic to, jedziemy dalej. Podjeżdżamy kilkaset metrów i zauważamy, że zgubiliśmy bidony - wypadły nam z plecaków. Wracamy się więc do tamtego nieszczęsnego miejsca. Bidony leżą porozrzucane na odcinku kilkudziesięciu metrów. Wracamy na szlak. Przychodzi moment, gdy nie da się dalej jechać na rowerze. Podłoże jest na tyle sypkie, że koła zupełnie tracą przyczepność. Cóż, trzeba prowadzić rower. Po drodze spotykamy kilku Japończyków wchodzących tylko do szóstej stacji. Spotykamy także Rosjan, co jest dla nas sporym zaskoczeniem. Pchamy się wyżej. Zaczyna się trudny teren. Teraz rower musimy nieść na ramieniu.

Dookoła żywego ducha. Przedzieramy się przez gęstą mgłę. Metry ubywają powoli. Mijamy schroniska położone przy kolejnych stacjach. Są zabite deskami "na amen". Już dawno po sezonie wspinaczkowym, kiedy to wszystkie schroniska są otwarte. Wtedy nawet 3000 osób wchodzi na górę w ciągu dnia. Takie oblężenie trwa od początku czerwca do końca sierpnia. Teraz nawet gdyby coś się stało nie sposób dostać się do środka. Zapewne z tego powodu na dwa dni przed naszą wspinaczką na górze zginął człowiek. Zamarzł. To ostrzeżenie dla tych, którzy bagatelizują siły przyrody. Robi się coraz chłodniej. Wejście jest coraz trudniejsze. Pod śniegiem zalega lód. W butach SPD można tutaj w łatwy sposób skręcić kostkę lub się potłuc. Weszliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów pod górę by stwierdzić, że dalsza wspinaczka nie ma sensu. Jest zbyt ślisko. Na dodatek zaczął padać grad i temperatura spadła do -3 °C. Byliśmy przygotowani nawet na niższe temperatury, ale nie na wspinaczkę po lodzie. Nie wzięliśmy ze sobą raków i odpowiednich butów, bo za dużo by to ważyło, a za każdy kilogram nadbagażu na lotnisku trzeba słono płacić. Dotarliśmy więc na wysokość 3300 m n.p.m. - do ósmej stacji.

Zabrakło nam więc niewiele, bo zaledwie 470 metrów do wierzchołka. Zarządziłem odwrót. Okazało się, że zejście jest miejscami bardzo trudne. Śnieg zasypał szczeliny i skały. Ale znoszenie roweru na ramieniu nie trwało długo. Wreszcie zaczął się zjazd. Nie był jednak łatwy. Sypki, wulkaniczny żwir znacznie utrudniał manewry.

Trasę przysypał śnieg, więc w pewnym momencie trochę zbłądziliśmy. Było to na skrzyżowaniu kilku szlaków wejściowych i zejściowych. Szybko jednak się cofnęliśmy i wróciliśmy na właściwą ścieżkę. Na tym nie koniec atrakcji. Złapałem gumę. Byłem wściekły. W takich warunkach to prawdziwy pech. Grad sypie coraz mocniej. Koła ubrudzone wulkanicznym błotem. Łatanie dętki zajęło kilka chwil. Trzeba było się pospieszyć, bo noc zbliżała się nieubłaganie. Gdy wróciliśmy do piątej stacji nikogo już tam nie było. Wszyscy turyści zjechali w dół, a sklepy właśnie zamykano. Na tej wysokości śnieg przybrał konsystencję zupy.
Na kempingu byliśmy o 19:00. Następnego dnia wyszło słońce, toteż mogliśmy się wysuszyć. Pomyślałem, że pogoda zagrała z nami w berka. Spojrzałem na Fuji-san. Dzisiejszy widok różnił się nieco od tego, który widziałem dwa dni wcześniej. W słońcu skrzył się lód, a połowa góry pokryta była śniegiem. Zrobiliśmy sesję zdjęciową z wulkanem w tle.

Przez przypadek dowiedzieliśmy się, że w mieście znajduje się ciekawe wesołe miasteczko, więc czym prędzej udaliśmy się w tamtym kierunku. Przy wejściu - ciekawostka - dostaliśmy bilety z własnym zdjęciem. Najpierw poszliśmy na mały roller coaster. Nigdy takim czymś nie jechałem, więc to, co przeżyłem było niesamowite. Myślałem, że wyzionę ducha. Tak się bałem, że prawie nic nie widziałem. Później poszliśmy na wodną zjeżdżalnię, na której wagonik spadał z dużej wysokości na lustro wody. Głównym jednak punktem programu była przejażdżka największym i najlepszym na świecie (w 1996 roku) roller coasterem: „FUJIYAMA”. W sumie mieliśmy dużo szczęścia, że tu trafiliśmy, bo kolejka ta została udostępniona dopiero w czerwcu 1996 roku. Została ona wpisana do Księgi Guinnessa z czterema rekordami: najwyższa platforma - 79 metrów, największy spadek - 70 metrów, największa prędkość - 130 km/godz, najdłuższa - 2500 metrów. Byłem już przygotowany na to, co mnie może czekać, ale czegoś takiego się nie spodziewałem. Nie sposób opisać tego słowami. Nawet dzisiaj, gdy puszczę sobie film wideo z tej przejażdżki, serce bije mi mocniej. Sławek, który zaliczył już wiele podobnych kolejek, krzyczał podczas jazdy: „Nie chce tego więcej!” Po wizycie w „Fujiyoshida Highland”, bo tak nazywało się to wesołe miasteczko, poszliśmy jeszcze zagrać w baseball. Wszak nie należy ograniczać się tylko do jednej dyscypliny sportu. Był to trening „na sucho”. Maszyna miotała piłki z zawrotną prędkością. Nie lada to sztuka - trafić w nie pałką. Na dwadzieścia piłek nie trafiłem w żadną. Sławek mający sporą praktykę w tenisie trafił pięć razy. Po tych wszystkich atrakcjach ułożyliśmy się do snu.