Pożegnaliśmy się z naszą górą - Fuji-san. Mieliśmy spory niedosyt, że nie udało nam się osiągnąć szczytu, ale zrobiliśmy tyle ile dało się zrobić w danym momencie i basta! Zostało nam jeszcze kilka dni i ponad 500 kilometrów po górach by dotrzeć do Osaki, skąd mieliśmy odlecieć do Polski. Narzuciliśmy więc sobie mocne tempo, gdyż chcieliśmy mieć choć jeden dzień na zwiedzanie Kioto - najpiękniejszego miasta w Japonii. Wcześniej jednak przejeżdżaliśmy przez region Shizuoka, gdzie znajdują się niezliczone plantacje herbaty. Noc spędziliśmy właśnie w herbacie. Cóż, nie mogliśmy znaleźć żadnego innego sensownego noclegu. Nie było nawet miejsca by rozbić namiot. Znaleźliśmy położoną na uboczu plantację herbaty i rozłożyliśmy śpiwory między rzędami równo przyciętych krzewów. Spało się miękko, bo grunt wysypany był otrębami ryżowymi. Było też mokro, szczególnie nad ranem. Osiadła na nas rosa. Nawet rowery się spociły. Otręby przykleiły się do śpiworów, więc wyglądaliśmy w nich nad wyraz komicznie. Dopiero nad ranem miałem okazję dokładnie przyjrzeć się tej plantacji. Równo przycięte i równolegle położone rzędy herbaty ułożone były na stromym zboczu. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach. To lubię!
Następne dwa dni upłynęły na pokonywaniu niewysokich gór. W górę i w dół i tak w kółko. Mijaliśmy niezwykle urocze zakątki, jakby żywcem wyjęte z katalogu jakiegoś biura podróży. Szczególnie piękne były wioski położone w niewielkich kotlinach. Plantacje herbaty, jesiennie przebarwiające się liście drzew, samotne palmy, szum strumieni i błoga cisza pozbawiona warkotu silników - to wszystko składało się na niepowtarzalny klimat tych miejsc.
Noc spędziliśmy u bardzo miłych ludzi. Gospodarz był dyrektorem szkoły, więc jako tako można było się z nim porozumieć po angielsku. Aby nam jak najlepiej dogodzić, na śniadanie przygotowali nawet ziemniaki, co w Japonii jest sporą rzadkością. Znowu mieliśmy okazję naładować swe „akumulatory psychiczne”, co dało nam siłę na kilka następnych dni. Zjechaliśmy z gór, więc zaczęły się miasta - jedno za drugim - prawie nie kończący się las budynków. Najpierw miasto Toyota, potem Nagoya. Tu postanowiliśmy zobaczyć stary port oraz kawałek dalej świątynię Atsuta - jedną z najważniejszych i najstarszych (z IV wieku) w Japonii. Świątynia ta nazywana jest także kusaragi-no-tsurugi, co znaczy „dom świętego miecza”, który jest częścią cesarskich regalii. W wielkim parku, gdzie ma się wrażenie, że drzewa pochylają się nad głowami i szepczą słowa modlitwy, położony jest budynek o wyglądzie odbiegającym od tego do jakiego zdążyła przyzwyczaić nas japońska architektura. Dach spadzisty o prostej konstrukcji (bez charakterystycznych wygiętych narożników) zwieńczony był rzędem równolegle położonych bali. Jest to charakterystyczny styl dla pierwszych wieków poprzedniego tysiąclecia, pierwotny, bez chińskich naleciałości. Bowiem już od VI wieku zaczęła się „inwazja” kultury chińskiej na Japonię. Początkowo Japończycy zapożyczali i kopiowali z Państwa Środka prawie wszystko; później zmieniali to na swój sposób. To co w Chinach dawno zdążyło zaginąć lub istotnie się zmienić, w Japonii nadal trwało w swej pierwotnej lub tylko w niewielkim stopniu zmienionej formie. Tak jest na przykład z ceremonią herbaty, przywiezioną z Chin przez buddyjskich mnichów sekty Dzen (w Japonii - Zen). Nawet coś tak japońskiego jak miecz katana wywodzi się z Chin!
Opuszczaliśmy Nagoyę bez większego sentymentu. Ot, jeszcze jedno wielkie miasto na naszej drodze. Zahaczyliśmy jeszcze o dwie niecodzienne świątynie shinto. Pierwsza - Tagata - poświęcona jest męskiej płodności. Właśnie trafiliśmy na moment, gdy sześciu mężczyzn wynosiło największy, pięciometrowy posąg falliczny (zapewne by przewieźć go do renowacji). Wokół aż roiło się od elementów fallicznych we wszystkich możliwych rozmiarach: od 1 centymetra do 3 metrów. Druga świątynia - Oagata - „opiewała” natomiast w bardziej delikatny sposób kobiece łono. Zapewne jest to spora ciekawostka dla nas - Europejczyków. Na Dalekim Wschodzie można spotkać wiele podobnych świątyń i nikogo to nie szokuje.
Potem dojechaliśmy do miasta Inuyama nad którym górował niewielki zamek. Jak się okazało jest to jedyny tego typu zabytek w Japonii, który oparł się w stanie nie zmienionym wszystkim wichrom historii. Jeszcze do 1972 roku mieszkał w nim jego właściciel. Mimo, że budynek udostępniono zwiedzającym, to nadal jest on własnością prywatną. Konstrukcja tej budowli diametralnie różni się od standardu europejskiego. Japońskie zamki budowano w górę, a nie wszerz jak u nas. Miało to na celu uzyskanie dobrej widoczności i polepszenie możliwości obrony. Budowano tak do momentu, gdy nie rozpowszechniła się tu artyleria. Wracając do tematu konstrukcji - szkielet całego budynku jest drewniany, mimo że wspiera się na nim czteropiętrowa budowla. To naprawdę majstersztyk ciesielski. Z resztą w Japonii mistrzów ciesielskich do dzisiaj nie brakuje. Kondygnacje połączone są ze sobą bardzo stromymi schodami - trzeba uważać by nie stracić głowy.
Po zwiedzeniu zamku poszliśmy do parku Uraku-en. To jeden z najpiękniejszych parków herbacianych w Japonii. Tak przynajmniej było napisane w przewodniku. Po raz pierwszy zobaczyliśmy prawdziwy japoński ogród. Przy wejściu zaskoczyło nas to, że trzeba zdjąć buty i założyć specjalne klapki. To już przesada, ale co zrobić - bez klapek nas tutaj nie wpuszczą. Ogród faktycznie był piękny, wypielęgnowany aż „do bólu”. Każdy krzaczek odpowiednio uformowany, a kamienie mają swe ściśle określone miejsce. Śmiem twierdzić, że nie ma na świecie lepszych ogrodników niż Japończycy.
Z tego azylu spokoju ruszyliśmy - niestety! - w betonowy las. Znowu miasta i miasta, aż w końcu dojechaliśmy do największego w Japonii jeziora Biwako. Stąd już kawałek do Kioto - perły wśród japońskich miast.