Po prawie rocznych przygotowaniach nadchodzi 23 wrzesień 1996 roku. Pobudka 300. Pakujemy rowery na samochód i jedziemy do Warszawy. Przy odprawie bagażu na szczęście nie musimy płacić za nadbagaż (a było tego dobre 8 kilogramów na osobę). W ten sposób dzięki uprzejmości ludzi z "Finnairu" w portfelach mamy w sumie prawie 500 dolarów więcej. O 1030 wylatujemy do Helsinek. Lot ten był dla nas tym bardziej emocjonujący, że pierwszy raz w życiu wzbijaliśmy się w powietrze. W Helsinkach przyjechał po nas mikrobus z hotelu "Bonus Inn", w którym spędziliśmy noc. Wieczorem jeszcze mały relaks - sauna. Być w Finlandii nie wejść do sauny - byłby to spory nietakt. Następnego dnia wcześnie wstaliśmy by udać się do centrum Helsinek (nasz hotel był oddalony 40 kilometrów od miasta). Krótka wizyta, ale w pamięci utkwiło kilka widoków. W porcie cumowało kilka niezłych żaglowców, nie licząc innych skorup. Przy Katedrze Uspieńskiej natrafiliśmy na ekipę filmową kręcącą jakąś śmieszną reklamówkę. Dwóch facetów zabawnie ubranych, jakby rodem z filmu "Rosyjscy kowboje jadą do Hollywood", powtarzało tę samą scenę 10 razy. Cierpliwi goście.
A jeśli chodzi o Hollywood, to w Helsinkach spotkaliśmy Arnolda Schwarzeneggera. Otwierał właśnie swoją restaurację "Planet Hollywood" i rzucał firmowymi koszulkami (Sławek jedną złapał). Wrażenie?: Arni na ekranie jest większy niż w rzeczywistości.
Helsinki nie zachwyciły nas w szczególny sposób. Widać, że to stosunkowo młode miasto. Po powrocie do hotelu - kilka minut odpoczynku i na lotnisko. Tu starannie sprawdzono Sławkowi bagaż osobisty. Zapewne podczas prześwietlenia, celniczce nie spodobała się menażka. Trochę aluminium i już kłopot.