Znowu wjechaliśmy w góry. Na poczcie w Tono wysłaliśmy paczkę do Polski. Kosztowała, bagatela!, 7500 jenów. Stwierdziliśmy jednak, że paczkę trzeba wysłać, gdyż liczne pamiątki, które woziliśmy ze sobą zaczęły za bardzo ciążyć. Jakież było moje rozczarowanie, gdy wróciłem do kraju. Połowa zawartości paczki się potłukła. Gdybym wiedział, że tak się stanie, to wolałbym wozić ze sobą te dwa kilogramy więcej.
W Tono można było zobaczyć wiele ciekawych rzeczy. Zwiedziliśmy ciekawy wąwóz Gohyaku Rakan, w którym znajdowało się 500 podobizn buddy wyrytych w skałach porośniętych mchem. W pobliskim kompleksie świątyń Fukusenji zobaczyć można było uroczy ogród z licznymi pagodami i innymi świątyniami. W jednej z nich znajdował się 17-metrowy posąg buddy Kannon. Turystów było tu niewielu, co sprzyjało kontemplacji i dodawało jeszcze swoistego uroku temu miejscu.
W drodze na północ na jednej z przełęczy zaczął padać deszcz. Zjeżdżając przemokliśmy do suchej nitki. Skręciliśmy więc do pierwszej zagrody. Nie było gospodarza, więc schroniliśmy się do stodoły. Przebraliśmy się, a po pewnej chwili zjawił się gospodarz i zaprosił nas do swego domu, abyśmy się ogrzali i wysuszyli odzież. Był to prosty chłop, więc nie było łatwo z nim się porozumieć. Bardzo przydały się wtedy zdania, których nauczyłem się wcześniej po japońsku, np. „Watashiwa Poorando kara kanko de kimashita.” - co znaczy: „Jesteśmy turystami z Polski.”
Następnego dnia dojechaliśmy do jaskini Ryusendo. Cena biletu - 800 jenów wskazywałaby, że jest to atrakcja warta zobaczenia. Byłem jednak trochę zawiedziony. Warto tylko odnotować, że znajdują się tu głębokie podziemne jeziora. Najgłębsze z nich (138 metrów) posiada także światowy rekord przejrzystości wody: 41,5 metra. Z gór znowu zjechaliśmy nad Pacyfik i dalej nad jego brzegiem zmierzaliśmy na północ Honshiu. Na półwyspie Shimokita jedną noc spędziliśmy kilka kilometrów od elektrowni jądrowej. Brr, jaka groza. Następnego dnia udaliśmy się w okolicę wulkanu Osorezan. Nad jeziorem u jego stóp „przycupnęła” świątynia Entsu-ji.
Dookoła unosił się zapach siarkowodoru. W pobliżu świątyni zobaczyć można ciekawe skały wskazujące na ciągłą aktywność wulkaniczną tego miejsca. Z niektórych kopców nadal wydobywa się smrodliwy dym. Krajobraz iście księżycowy. W tych warunkach wegetować mogą tylko rododendrony, które przykuwają wzrok czerwonym kolorem swych liści. W Enstu-ji odbywał się właśnie mały festiwal. Kilka wróżek przepowiadało przyszłość. Wpadały w trans i opowiadały co mówią duchy.
Wczesnym rankiem następnego dnia zobaczyliśmy urokliwy wąwóz Yagen i dotarliśmy w końcu do portu Oma. Stąd mieliśmy popłynąć promem na Hokkaido. I tu małe zaskoczenie - informacja jest tylko po japońsku, a kasjer też nie zna żadnego ludzkiego języka. Ale od czego są ręce! Znowu przydała się znajomość podstawowych słów (np. jitensha, czyli rower) i zdań. Po półtoragodzinnym rejsie wylądowaliśmy w Hakodate - jednym z większych portów na Hokkaido - najbardziej na północ położonej japońskiej wyspy (nie licząc Kuryli, o które nadal trwa spór z Rosją).