Skierowaliśmy się w stronę Nikko. W pewnym momencie dołączył do nas młody Japończyk - Hiroki Busujima. Okazało się, że właśnie tego dnia kupił sobie nowy rower. Roznosiła go więc energia, co i nam się udzieliło. Jechaliśmy razem z nim prawie 100 kilometrów ze średnią 30 km/h, co nie jest takie łatwe na objuczonych rumakach. Mieliśmy przecież ponad 35 kilogramów bagażu.
Hiroki doskonale znał język angielski - był naukowcem, genetykiem w Sanyo. Stwierdził, że mieszka w Ota, niedaleko Nikko i że nas poprowadzi do swojej miejscowości mniej ruchliwymi drogami. Dzięki Ci Hiroki za to! Dość już miałem smrodu spalin i nieustannego hałasu. Po drodze zajrzeliśmy do małej świątyni shinto, gdzie wspólnie pomodliliśmy się w intencji naszej wyprawy. Gdy dotarliśmy do Ota, Hiroki zaprosił nas na kolację do restauracji.
Był to lokal dość specyficzny. Specjalnością zakładu były zapiekane potrawy przyrządzane na naszych oczach. Blat stołu, przy którym siedzieliśmy był podgrzewany i na nim piekły się miejscowe smakołyki.
Później Hiroki zabrał nas do tzw. centrum zdrowia. Znajdują się tu salony odnowy biologicznej i wspaniała japońska łaźnia, gdzie moczyliśmy się w wyciągu z ziół. Tutejszą ciekawostką był telewizor zainstalowany w... saunie. Nazajutrz niestety musieliśmy się rozstać. Hiroki szedł do pracy. Żegnaliśmy się z żalem, podbudowani jednak tym, że wreszcie udało nam się spotkać sympatycznego Japończyka.
Zaczęły się góry i zaraz humory nam się poprawiły. Nareszcie skończyły się autostrady i fatalny, duży ruch. Wieczorem skręciliśmy do losowo wybranych zabudowań we wiosce Azuma-mura, by poszukać noclegu. Zajeżdżamy do pierwszej zagrody i wchodząc na podwórze doznaję małego szoku. Dziesiątki bonsai - maleńkich drzewek, które mają czasami kilkadziesiąt lat. Do tego źródełko i stawek z rybami. A wszystko w otoczeniu skał i drzew. Bajka! Wyjaśniłem gospodarzom po japońsku (wcześniej nauczyłem się potrzebnych zdań i zwrotów) o co nam chodzi i zaprosili nas do środka. Było to dla nas duże przeżycie. Typowy japoński dom z rozsuwanymi ścianami i podłoga wyłożoną matami tatami. Zanim wejdzie się do środka należy zdjąć buty. W pokoju, w którym siedzieliśmy stał stolik wysoki na 25 centymetrów. Siada się więc na tatami, ale nogi można spuścić do otworu znajdującego się pod stolikiem. Kolana przykrywa się kocem przymocowanym do stołu. W otworze znajduje się grzejnik, więc po chwili miłe ciepełko rozchodzi się po całym ciele. Gospodyni poczęstowała nas zupą i mnóstwem japońskich potraw np. bułkami wypełnionymi masą z dyni. Miałem wrażenie, że wyciąga z szaf co tylko może by nas jak najlepiej ugościć. Dopiero później przekonaliśmy się, że trzeba mieć sporo szczęścia, aby spotkać tak otwartych i gościnnych Japończyków. Urokowi wieczoru dodawała zielona herbata ocha (czytaj: ocza), która smakuje inaczej niż herbata sprowadzana do naszego kraju z Chin. Ocha ma bardziej cierpki smak i jest też inaczej parzona. Herbaty nie zalewa się wrzątkiem, ale wodą, o temperaturze około 80 °C. Na deser japońskie gruszki - bardzo soczyste i wyglądające jak... jabłka. Nocowaliśmy jednak w innym miejscu. Gospodarze zaaranżowali to, wiedząc, że będzie lepiej, gdy spotkamy się z ludźmi mówiącym po angielsku. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że są to Nepalczycy. Przyjechali do Japonii „za chlebem”, bo w Nepalu panuje bieda. Tutaj zarobią 20 razy więcej niż w ojczyźnie. Następnego ranka jeszcze raz wróciliśmy do gospodarstwa w Azuma-mura, by podziękować za gościnę i przyjrzeć się w świetle dziennym całej zagrodzie. Nie chciało się wierzyć, że ich dom ma 130 lat. Wyglądał przecież jak nowy. Dowiedzieliśmy się także, że ich rodzina osiadła się tu około 500 lat temu, a nasi gospodarze to już dziesiąte pokolenie! Zaprosili nas na śniadanie i robili wszystko, by na stole stało jak najwięcej potraw. Czuliśmy się tym stanem trochę zażenowani, bo nie chcieliśmy nadużywać ich gościnności. Ale w ten sposób nasze akumulatory psychiczne zostały mocno naładowane.
Droga do Nikko była stroma. Szczególnie ciężki był podjazd do jeziora Chuzenjiko, ale urozmaiciło je zabawne spotkanie z małpami - makakami japońskimi. Siedziało ich kilka na poboczu i wyczekiwały aż im ktoś rzuci owoce. Zatrzymaliśmy się by je sfilmować, a one zaraz do nas podbiegły. Sławek wyciągnął siatkę z naszym prowiantem i przez chwilę zastanawiał się co dać małpom do zjedzenia. Jedna z nich, zniecierpliwiona, usiłowała wyrwać siatkę Sławkowi. Mimo sporego zaskoczenia, Sławek zachował zimną krew i nie puścił torby. Małpa ze złości pokazała nam piękny garnitur zębów.
Krętą, stromą serpentyną dojechaliśmy do Chuzenjiko - jak się okazało, niezbyt godnego uwagi. Tu podziwialiśmy 97-metrowy wodospad Kegon - słynny ze względu na częste zdarzające się tu samobójstwa. Przewodnik „Lonely Planet” podaje, że w ciągu roku nawet setka osób może mieć tu ochotę na chwilę zamienić się w Ikara. Od wodospadu krętym zjazdem dotarliśmy do Nikko. Trzydzieści zakrętasów i cała naprzód. Po drodze wyprzedzaliśmy setki samochodów. Jak ja to lubię!