Rano obudziły mnie odgłosy rozmowy studentów z Warszawy. Igor ma ciężkie wstawanie, wczorajszą biesiadę trzeba będzie chyba dłużej odespać ;-) Kac gigant jak mówi, więc jeszcze dwie godziny spania, śniadanie, pakowanie i żegnamy się o 12.40. Oznakowanie dojazdu do granicy jest fatalne. Pytamy miejscowych. Drogi gruntowe, żwirowe, dziurawe - nie chce mi się wierzyć, że będzie za nimi przejście graniczne! Od czterech tygodni prawie codziennie się pakujemy, kręcimy, zwiedzamy, a ja chyba zaczynam mieć już dosyć. Tęsknię za domem, za naszym łóżkiem, za pralką nawet. 30 km jedziemy, ze średnią 10 km/h. Do granicy dojeżdżamy o 16.35 (Costesti). Jesteśmy bardzo zmęczeni - większość trasy pod górkę, pod silny wiatr i nawierzchnia o charakterze "tarki" wprowadzająca w drgania nadgarstki i kolana. Odprawiają nas w ciągu kilku minut życząc przyjemnej podróży. 3 km dalej za zaporą jest granica rumuńska. Jedzie się bardzo dobrymi drogami. Wozy z końmi to częsty widok na drodze. Niektóre mają nawet rejestracje! W miejscowości Stefanesti próbujemy coś zjeść. Igor pyta na różne sposoby (nawet językiem migowym) ale nikt nie rozumie o co nam chodzi. Dolina! Jak my się dogadamy w tym kraju gdzie oprócz rumuńskiego nie istnieje inny język!? Trochę jesteśmy przerażeni tym, co nas otacza: zero pensjonatów, sklepów też nie widać, tylko jakieś bary, w których miejscowi piją piwo. Jak się później okaże reszta Rumunii znacznie różni się od tego miejsca w pozytywnym sensie. Wjeżdżamy do jakiejś większej miejscowości, wchodzę do sklepu i robię zakupy metodą zabierania z półki tego, co potrzebuję lub pokazywania palcem tego, co chcę kupić. Mam kefir, dwie butle wody, żółty ser w plastrach i babkę, bo chleba nie było. Igor w tym czasie pyta dziadków przed sklepem o jakiś pensjonat lub kemping. Mówią mu, że tutaj nic nie ma, ale 3 km przed Botoseni jest pensjonat. Nie mamy innego wyjścia jak jechać. Pod górkę, z górki, pod górkę i z górki a robi się już ciemno. Do Botosani zostało nam ok. 20 km kiedy Igor decyduje, że trzeba szukać miejsca pod namiot. Zaczynamy się rozbijać 21.10. Idzie sprawnie :-)
Rowery z przyczepką zastają przypięte do drzewa i włączony alarm. Na szczęście udało nam się zrobić zapas wody i jedzenia, więc po umyciu "strategicznych miejsc" przykrywamy się śpiworami i szybko zasypiamy. Dystans 74 km
Spało się bardzo dobrze, chociaż nie powiem, żeby psycha nie pracowała (Rumunia! Pod namiotem! Okradną, zatłuką…) Igor wyrzucił śpiwory na słońce by odparowały podczas naszego śniadania. Ja szykuję kanapki, Igor w tym czasie składa materace, namiot itp. Jedzie sobie ktoś wozem i się zatrzymuje. Igor mówi "dzień dobry", ale dziadek chyba nas nie widzi i nie słyszy za krzakami. Za to z zainteresowaniem mrucząc coś do siebie ogląda śpiwory. Igor wypowiedział zdanie "zostaw to dziadek" i wyszedł z krzaków w momencie, kiedy dziadek zarzucał już śpiwór na wiezione sianko. Dziadek pewnie pomyślał: Masz ci los - nici z cieplej kołdry ;-)
Kończymy pakowanie i w drogę. Już trzeci dzień towarzyszy nam porywisty wiatr. Jest tak silny w porywach, że mój rower po płaskim jedzie slalomem - nie mam siły utrzymać go w linii prostej. We wsi Stauceni wstępujemy na porządny posiłek do pensjonatu Andrea, do którego mieliśmy dojechać wczoraj. Wiatr ściąga parasole, przewraca ciężkie wazony - masakra jakaś. Mam tyły w pisaniu - 3 dni nie pisałam - więc po drodze trzeba będzie zrobić jeszcze jakiś przystanek. Tym bardziej, że pomału wjeżdżamy już w górki no i ten przeklęty wiatr męczy jak nie wiem co. Po kolejnych 40 km odpoczywamy na ławce przy sklepie pijąc ice tea z lodówki. Próbuję coś napisać. Muszę odpocząć chociażby pół godziny.